Sezon na slima
Ciepła, a raczej upalna wiosna sprawiła, że wszystko stanęło na głowie. Gorące powietrze i wiatry południowe z dnia na dzień podgrzewały wodę coraz mocniej. Wcześniej zaplanowane wyprawy zbliżały się z dnia na dzień i pytanie, które coraz mocniej dźwięczało w głowie: „Czy trafimy na tarło karpii?”. W krótkich odstępach czasu zaplanowane było łowienie na Gosławicach, FZZ w Austrii i na Barducie. Stały kontakt z właścicielami dawał na bieżąco spore nadzieje, że wstrzelimy się w tempo. Natura rządzi się jednak swoim cyklem i taniec godowy rozpoczął się tuż przed naszymi zasiadkami. Każdy wie, że przed tarłem, oraz w okresie jesiennym karpie mają swoją największą masę. Sporadycznie w okresie letnim łowi się ryby, które nie podeszły do godowego tańca i mają imponujące rozmiary.
Na Gosławice przybyłem w południe, żar z nieba strumieniami osnuwał krajobraz kompleksu stawowego. Na parkingu czekał już Steve wraz Joan, którzy już na stałe wpisali w swoje karpiowanie łowiska w Polsce. Ostatni raz spotkaliśmy się właśnie tutaj kilka lat temu. Zarówno ja jak i Briggs`owie byliśmy pod wrażeniem nowych udogodnień na łowisku. Nowe łodzie, silniki, akumulatory, rowery, prąd na każdym ze stanowisk poprawiają komfort łowienia. Dla ceniących sobie większe wygody zbudowano domki kompletnie wyposażone. Oczywiście na łowisku dostępna fachowa rada i saport Tomka Zwolińskiego, oraz pellet Aller Aqua, którego na gospodarstwie a w związku z tym na łowisku nie brakuje. W pocie czoła rozstawialiśmy sprzęt. Nasze stanowiska znajdowały się od stanowiska 4 aż do stanowiska nr 6. Na tym ostatnim rozłożyli się Mario i Kris z Belgii, którzy przybyli 3 godziny po nas. Maria poznałem podczas jednej z zasiadek nad legendarnym Rainbow i od tamtego czasu utrzymujemy serdeczny kontakt. Mario jest właścicielem marki Dream Baits. Cały swój czas poświęca na wnikliwe analizowanie behawioryzmu karpii. Mam nadzieję, że o tym przeczytacie nie raz w kolejnych numerach KM tym razem z pod pióra samego Maria.
Kolejne godziny upłynęły na sondowaniu dna i miejscówek. Podwyższenie poziomu wody o około 60 cm sprawiło, że zmieniły się warunki na łowisku. Wcześniej roślinność wyścielała znaczną większość dna zbiornika. W chwili obecnej jest jej o wiele mniej, mętna woda utrudnia rozwój roślinności i przy tym nadmiernemu zarastaniu akwenu. Podczas sondowania wybierałem miejsca z pojedynczymi pasami roślin. Ground Stick w takiej sytuacji to najlepszy ekwipunek tuż przy echosondzie. Należę do grupy tych, którzy zestawy kładą głównie na miękkim dnie z pojedyńczą roślinnością. Spływając do brzegu czuję wtedy komfort i wierzę, że dobrze wybrałem, ale jak wiecie najlepszym weryfikującym czynnikiem jest branie. Także zachowuję trochę pokory.
Na pierwsze branie nie musiałem długo czekać. Odjazd i skok do łodzi. Łowiłem przy użyciu zrywek także nie przeciągałem się rybą az do momentu kiedy nad nią napłynąłem. Oddając się temu wspaniałemu uczuciu holu słuchałem jak z kołowrotka wysnuwa się żyłka podczas każdego ze zrywów ryby. Ogarniało mnie zdziwienie, bo widziałem w wirach wody pod powierzchnią iż jest to kilkunastokilogramowy karp, jednak zaciekle wydłużał finał o kolejne minuty. W pewnych momentach nawet holował łódź. Okazałem się lepszy i sprawnie wprowadziłem go do podbieraka. Ulokowałem zestaw ponownie w jednej z wytypowanych miejscówek i ruszyłem w kierunku pomostu. Szybka sesja i pierwszy karp z Gosławic w tym sezonie pokolorował zdjęcie. Skrzętnie obejrzałem rybę i stwierdziłem, że już jest po amorach. Hm… cóż kilka tygodni wcześniej i miałby 2 kg więcej.
Nie zdążyłem ponownie złożyć podbieraka, a tu kolejne branie. Scenariusz podobny jak wcześniej. Znakomita kondycja ryby dała mi ponownie wiele przyjemności. Do wieczora zarówno u mnie jak i moich sąsiadów na macie wylądowało po kilka ryb. Wszystkie z nich w miejscu, gdzie jeszcze kilka tygodni temu znajdowały się obfite krągłości miała wyslimowane brzuszki. Spoglądając w kierunku zachodzącego Słońca popijaliśmy schłodzone w lodówkach napoje. Zmęczeni żarem dnia poszliśmy spać. Wczesny świt odkrywał zarys horyzontu.
Rankiem wspólna kawa. Zarówno ja, Steve, Mario i jego kolega dołowiliśmy kilka ryb. Popijając gorącą kawę rozmawialiśmy o…? rybach oczywiście. O naszych obserwacjach i wrażeniach.
Po śniadaniu uzupełniłem kilka zestawów do szybkiej zmiany i refresh miejscówek. Pellet, kulki i wizyta przy markerach. Ryby dopisywały. Tego dnia złowiłem rodzynka. Karp pełnołuski był małą odmianą wśród golasków, które okraszone pojedynczymi łuskami są moimi ulubionymi zdobyczami. Może dlatego, że nie wyglądają tak samo 😊.
Kilka dni nad tym łowiskiem, dzień po dniu ładował moje akumulatory, które podczas zimy mocno się rozładowują. Oprócz nas nad łowiskiem było wielu innych karpiarzy. Każdego dnia docierały do nas informacje o kolejnych złowionych rybach 20+. Moi sąsiedzi również odhaczyli 20+. Ostatni wieczór upłynął pod znakiem spakowania większości zbędnego ekwipunku. Już było późno kiedy zdecydowałem się rzutem na taśmę, że jeden z moich zestawów zwinę, zmienię przypon i założę 24 mm kulkę. Bolsena Squid jest jedną ze składowych w mojej karpiowej kuchni. Żeby dopełnić jej piękna okleiłem ją grubą warstwą pasty tego samego zapachu i składu co kulka. Teraz miała jakieś 50 mm średnicy. Taką samotną kulkę położyłem około 5 m od wcześniej nęconej miejscówki. Wkładając ją do wody powiedziałem: „No pomidor, spisz się tej nocy😉”… Rozpływając się w objęciach wieczornego chłodu zasnąłem głębokim snem. Z głębin snu wyrwał mnie pojedynczy pik. Poderwałem się na nogi i w swietle latarki zobaczyłem mocno wygięty kij i raz po raz powolny terkot szpuli zaakcentowany piknięciem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to na „pomidora”. Od początku czułem, że to duża ryba. Zupełnie inaczej niż w przekroju minionych dni. Rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziła 3.00. spokojnie skierowałem kurs na miejsce, z którego nastąpiło branie. Karp już był kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym dał się skusić na mój zestaw. W przeciwieństwie do mnie nie miał ochoty mnie zobaczyć i przez kolejne kwadransy pływał przy dnie. Pojawiające się bąbelki na powierzchni wody dały mi do zrozumienia, że już niedługo go zobaczę. Wreszcie w świetle latarki ukazał się piękny golas. Z początku pomyślałem, że to Mirek. Zmyliły mnie duże łuski wzdłuż linii nabocznej. Kilka zrywów przy powierzchni i już mogłem cieszyć się dużym karpiem. Moim największym złowionym na tej wodzie.
Poranna sesja na 100 ujęć. Z tylu zdjęć przeważnie kilka odzwierciedla piękno i emocje naszych zdobyczy. Nadmienię, że tej nocy wszystkie zestawy zapracowały równie walecznymi rybami, ale ten był wyjątkowy. Może dlatego, że wyśniony. I jego nie ominął okres tarła i 3 kg w dół, ale brzuszek pozostał. Szybkie śniadanie, pożegnanie ze wspaniałymi ludźmi i kierunek Austria.
Nie licząc kilometrów, nie odmierzając czasu dotarliśmy nad łowisko w okolicach Leibniz. Wodę, która przed dwoma laty nie otworzyła się przed nami swymi ogromnymi rybami. Nakręcony jak zegarek, szybko przystąpiłem do nowego sondowania miejscówek. Już pierwsza noc przedłużyła trwającą po Gosławicach euforię. Branie i ponad 1,5 h hol z pontonu. Tak bezsilnie jeszcze się nie czułem. Nie mogłem zrobić zupełnie nic. Przystałem na warunki karpia i kierowałem się w miejsca, do których mnie ciągnął. Jezioro jest o wiele głębsze niż Gosławice i z ulgą zacząłem oddychać, gdy w przezroczystej głębi ukazała się przepiękna ryba. Gdy dopływałem do stanowiska Słońce już przedzierało się przez korony okalających łowisko drzew. Znowu slim, czyli ryby tutaj również są już po tarle.
Sam śmiałem się do siebie. Z drugiej strony robiąc rezerwację na rok do przodu ciężko przewidzieć co będzie w dniu naszej zasiadki. Ryby kolejno brały na naszych zestawach. Nie było ich tyle co na Gosławicach, ale równie silne i ….? Wytarte 😊. W przerwach między zmaganiami na pontonie mogliśmy obejrzeć pierwsze mecze Mistrzostw Świata. Po ostatnim gwizdku sędziego głównego czekaliśmy na kolejne ryby. Czas zasiadki minął szybciej niż byśmy tego chcieli.
Koledzy do domu, a ja prosto na Bardutę. Miejsce magiczne i nadal nie odkryte przez wielu karpiarzy. Uzupełniłem parę rzeczy i jedzenia karpiowego by już wieczorem stanąć na jednym z dwóch pomostów nad tą wodą. Okienko, które było między rezerwacjami przedłużyło moją wiosenną pogoń za karpiami. Znane mi miejscówki skróciły czas wywózek. Miejsce tak zaszyte w leśnej głuszy, że słychać bicie własnego serca, miejsce, które pozwala na głęboki oddech świeżą energią i totalnym resetem. Pierwszy karp już nad ranem daje znać do pobudki. Po drodze wyczepialiśmy żyłkę z podwodnych zawad. Już myślałem, że ryba uwolniła się z haka, gdy żyłka trzymana w dłoni została wręcz wyrwana przez uwolnioną z zaczepu rybę. Sprawny ruch ręki Bartasa i pierwszy karp tej zasiadki jest już w podbieraku.
Jak wszędzie. Okres slimów, czyli wytartych karpii w pełni.
U Bartka również nie brakuje pięknych, wysportowanych ryb.
Ryby intensywnie żerują. Odrabiają straty masy wynikające z tego, że pozbyły się ikry, ale również energii niezbędnej do harców w płytkich zarośniętych częściach zbiornika. Rzutem na taśmę moje trzytygodniowe tournée kończy piękny golasek.
To była wspaniała wiosna. Wiosna pełna dobrych ryb, ryb wyslimowanych po tarle, wspaniale spędzonego czasu z dobrymi znajomymi. Nie miałem wielkich oczekiwań. Nie była to pogoń za gigantami. Był to czas pozimowego głodu, który udało mi się zaspokoić z zapasem. A sezon trwa dalej.