LET'S GROW TOGETHER
24. 07. 2020

Basta

Lipiec to najgorszy miesiąc na karpiowanie. Wiem, wiem. Zaraz dostanę wiązankę zaocznych epitetów.  Ktoś powie, że przecież w tym okresie łowi się piękne ryby. I? Przyznam mu rację. Nie zmienia to faktu, że wysokie temperatury wody, nie sprzyja wielkim sukcesom. Ryby, ogarniają się po przebytych amorach, same nie wiedzą czego chcą. Myślę, że biorą właśnie te, które są najbardziej niezdecydowane. Hehe.

Kolejnym miejscem, które wybraliśmy z Karolem na wyjazd okazał się znany już, niektórym karpiarzom, włoski Ghost Park. Zbiornik znajduje się w północnej części Włoch. Pomiędzy słynną Veroną i Wenecją. Termin na wybór, którego tradycyjnie nie mieliśmy wpływu sprawił, że mieliśmy łowić tam w pierwszych tygodniach lipca. Do wyjazdu zostało nam dość dużo czasu (około pół roku), dlatego zaczęliśmy od skanu internetu w poszukiwaniu cennych informacji mogących odpowiednio przygotować nas do tego przedsięwzięcia. Pocieszająca okazała się informacja mówiąca nam o tym, że zbiornik ma dość duże głębokości, gdzie 9 m na naszym stanowisku nr 5 (cypel) to średnia głębokość. Kolejną ciekawostką okazała się nawigacja w moim telefonie. Dlaczego? A to dlatego, że na nakładce satelitarnej znalazłem wypłycenia w okolicach pomiędzy 70-110 m. Nieregularne, gęsto usiane górki podwodne, dawały nam nadzieję na urozmaicenie poszukiwań ryb. Tylko ten lipiec pomyślałem, to będzie istne piekło.

Nadszedł dzień wyjazdu. Nie będę pisał o rodzajach kulek, które przygotowaliśmy, bo …. Hm. Tak. Okazało się, że są bezużyteczne. I tutaj lekcja pokory. Przez lata utarty schemat runął w gruzach. O tym jednak później.

Po południu pierwszego niedzielnego lipcowego popołudnia wyruszyliśmy w podróż. Długo, długo – sami wiecie. Marzą się wtedy lemowskie budki teleportacyjne. Być może kiedyś, ale póki co od tankowania do tankowania, udało nam się w poniedziałkowy ranek dnia kolejnego podjechać pod bramę łowiska. Uff. 8 rano, a na termometrze 27 stopni. Miałem ochotę zamknąć się w lodówce i nie wychodzić aż do wieczora. Zadzwoniłem do Manuela – właściciela łowiska. Podał nam kod dostępu do bramy i jest, nasze rozgrzane opony jak lawa spływająca z Etny popłynęły w kierunku domku zarządcy. Tam w asyście gromady psów i kotów czekał sympatyczny Włoch wraz ze swoją żoną. Po długiej serdecznej rozmowie udaliśmy się na nasze stanowisko – cypel. Około 150 m od Office`u.  

Za dużo miejsca jak się później okazało na rozbicie namiotów nie mieliśmy. Pas około 3 m pomiędzy płotem, a drogą był jednak wystarczający na dość skrzętne upchany Camp. Nasze auta też się zmieściły i dzięki Bogu przez całą zasiadkę stały w cieniu drzew. To było nasze jedyne medium do domu.

Z godziny na godzinę temperatura rosła. W cieniu było już popołudni ponad 38 stopni. Sondowanie zajęło nam…. Oj nie. O ile Karol z precyzją szwajcarskiego zegarmistrza robił to przez kilka godzin, ja postanowiłem przespać się chwilę. Po krótkiej regeneracji dołączyłem do Karola. Zanęty gotowe, czekały już na usłanie miejscówek w wiaderkach. Tutaj dobra informacja. Na miejscu, podobnie jak na chorwackim Sumbarze można zakupić gotowaną kukurydzę. Popełniliśmy więc mieszankę kukurydzy z pelletem i rozpoczęliśmy spombing do wieczora. 

              Zestawy ……, te co zawsze, czyli ostre symetryczne haki na „półsztywniaku”. Do zmierzchu jak drągi leżały w bezruchu. Zupełnie jakby w Słońcu spieczone dobrze czuły się w chłodnej wodzie poniżej termoklimy. My nie mogliśmy powiedzieć tego o sobie. Dostaliśmy już dawkę promieni słonecznych i pomimo dużej ilości spławiających się ryb, nie mieliśmy żadnych brań. Udałem się więc, bo nosiła mnie moja „cierpliwość”, do sąsiadów z Austrii – sympatycznej młodej pary. Dali bardzo wiele zacnych wskazówek. Byli przed nami 3 dni i póki co mieli 3 ponad 10 kilogramowe karpie. Nie to jednak było istotne. A mianowicie kulki, na które mieli brania i tylko na nie to kulki, które kupili na miejscu. Przyznam szczerze słuchałem z niedowierzaniem. Pomyślałem, że z pewnością nie ma dobrych kulek i to jest przyczyną jego subiektywnej oceny. Nalegał jednak bym jedną wziął i tylko grzeczność nakazała mi by tak się stało. Podążałem wolnym krokiem w kierunku naszego stanowiska, miętosząc w dłoni kulkę, która miała sprawić, że zmieni się dotychczasowe myślenie moje jak i Karola.

Po powrocie opowiedziałem Karolowi o przebiegu rozmowy z sąsiadami, pokazałem mu kulkę. Z racji tego, że mogliśmy łowić na cztery kije każdy, postanowiłem założyć na włos jednego z nich prezent o średnicy 16 mm.

Wędki w wodzie, a my po zachodzie Słońca postanowiliśmy coś przekąsić. Wysokie temperatury sprawiają, że apetyt w ciągu dnia jest bardziej nastawiony na uzupełnienie płynów. Już było ciemno, zdecydowanie po godzinie 23.00, gdy poczuliśmy wyraźną ulgę. Może dlatego, że temperatura znacznie spadła poniżej 30, na jakieś 27 stopni. Hihi. Zmęczenie i komary wygnały nas do namiotów. Tuż po północy obudził mnie delkim, jego żabi ton, zmieniał się w jazgot. Dobiegłem do kija i tradycyjnie nie zaciąłem. Uniosłem kij i delikatnie przytrzymałem szpule. Bicie serca to jedyne co słyszałem, a może jeszcze komary? Ryba niezwykle mocna, dawała o sobie znać długimi odjazdami. Karol asystował przy podebraniu pierwszego karpia. Blisko 15 kg golasek wylądował w kadrze – wcześniej nie wspomniałem, karp wziął na „tutejszą” tubylczą kulkę. 

 

Szybka sesja i powrót ryby w dobrej kondycji do wody. Nie czekając długo postanowiłem szybko ponownie umieścić zestaw w wodzie. Po zawieszeniu hangera na żyłce, przysiadłem spokojnie na kamienistej skarpie w taki sposób, że na tle nieba widziałem końcówki swoich kij. Nie zdążyłem napełnić płuc dymem papierosa, a tu na zestawie, który przed chwilą ponownie zarzuciłem, z kulką prezentem, delikatne ugięcie kija. Miałem pełen obraz wędki z nieruchomym hangerem i ze zginającą się szcytówką. Niezdarnie wbiegłem po skarpie gubiąc kroksa. Chwyciłem za wędkę i krzyknąłem „ Karol. Jest”. Tutaj dodam, że Karol nie zdążył się jeszcze położyć po podebraniu karpia, a tu znowu głos rozpinającego się zamka jego namiotu. Po kilku minutach poczułem, że ryba zachowuje się inaczej, niż do tej pory goszczące na mych kijach ryby. Po paru minutach w świetle latarek ujrzeliśmy pięknego jesiotra. Szanuję wszystkie ryby, dlatego z należytą starannością po wypięciu odpłynął w chłodne głębie jeziora.

              Nie mogłem tej nocy usnąć. Rozmawialiśmy z Karlikiem sam nie wiem jak długo. Pamiętam tylko, że postanowiliśmy rano kupić kulki od właściciela. Już o 8 rano nabyliśmy kilogram przynętówek. Szybkie przezbrojenie zestawów i po lekkim śniadaniu akcja nęcenie. Z racji tego, że nasz cypel cały dzień wystawiony był na ekspozycję Słońca ustawiliśmy kurtynę z dwóch parasoli. Dzięki temu mogliśmy swobodnie nęcić, a następnie w korytarzu drogi lekki wiatr przynosił nam rześką ulgę. To był strzał w dziesiątkę. Zaraz po nęceniu zaczęły się brania. Na zmianę  łowiliśmy piękne ryby .

Wszystko na włoską kulkę. Sam śmiałem się do siebie. Mówię do Karola „wiesz cieszę się, że czasami nie jestem uparty”, on dodał „w sumie ja też”.

W przerwach między braniami, szykowaliśmy zestawy, nęciliśmy i ….. chłodziliśmy synapsy.

Zastanawialiśmy się skąd taka moc tej kulki. Wyczuć można było aromat przypraw, szczególnie Curry, czosnek, jednak zdecydowanie Curry. Pomyślałem, może to faktycznie dobre na ciepłe okresy, gdy woda jest bardzo ciepła, a ryby ciężkie we współpracy. Generalnie przewijało się przez głowy wiele myśli. Jedna kulka, a ile potrafi zmienić. Jak potrafi pobudzić prawie ugotowane myśli w naszych głowach. 

Przestaliśmy liczyć, ważyć mniejsze optycznie ryby. Wpadliśmy w tak kochany przeze mnie trans. Łowić, łowić, łowić. 

 

W trakcie naszej zasiadki po prawej stronie od naszego stanowiska pojawili się sąsiedzi. Przysłuchiwaliśmy im się podczas rozmowy z nimi (oczywiście nie włosku). Dowiedzieliśmy się kolejnych ciekawych wskazówek. W miłym atmosferze spędziliśmy u nich parę chwil. Jednak w pewnym momencie podczas kolejnych potrójnych wyjazdach na naszych kijach usłyszeliśmy Basta – dosyć… Trochę ich rozumiem, bo od kilku dni mieli pojedyncze maluchy, a u nas piękne silne karpie, które raz po raz pochylały się nad naszymi kulkami.

Podczas, ostatniego późnego popołudnia Karol ma delikatne branie, rzekłbym ultra lekkie. Po chwyceniu kija już obydwoje wiemy, że to ogromna ryba, ponieważ odpływa majestatycznie nie dając podciągnąć się choćby przez chwilę do brzegu. Z zegarkiem na ręku obserwowałem jak minuta po minucie dopływa do godziny. Ryba mimo iż była przy burcie nabrzeża, do samego końca nie chciała się nam pokazać. Przy kolejnym swobodnym odjeździe poprzedzonym słowami Karola „tylko, żeby się nie spięła” – ona właśnie się spięła. Najgorszy koszmar się spełnił. To miała być ryba na do widzenia. Basta, a raczej „ja mam dosyć” – powiedział Karlik.

W takim momencie, którego doświadczyło większość z nas, potrzeba „trochę” czasu, żeby się uspokoić. Zachowanie zimnych nerwów szybko można przebić w kolejne ryby. 

Zawsze możemy wrócić nad wody, które przyciągają nas jak magnes. Zawsze możemy powtórnie stanąć w szranki z rybami w nich żyjącymi. Zawsze. Kwestia tego czy nie powiemy sobie Dosyć. Wierzę, że nie.