LET'S GROW TOGETHER
02. 02. 2022

Efekt cierpliwości

To nie będzie opowieść o wielu rybach, tylko o rybach  ważnych, takich na które czekamy, kładąc się spać i budząc się rankiem wśród objęć natury.

Chłodna ubiegłoroczna wiosna dobiegała końca, kiedy po telefonie Bartka, zapadła spontaniczna decyzja na rodzinny weekend nad jego wodą – jeziorem Barduta.

Z jeziorem jest związanych wiele moich wspomnień. Pierwsze ryby, które przekraczały magiczne 10+, pierwsze wywózki i lokowanie zestawów wśród podwodnych zawad i oczek wolnej przestrzeni między grążelami. Jednym słowem woda, nad którą zawsze mnie ciągnie i namawiać dwa razy nie trzeba.

Przyjechaliśmy piątkowym popołudniem. Dni poprzedzające naszą zasiadkę robiły się coraz cieplejsze, przeszyte naprzemiennie Słońcem i deszczem. Wychodząc z auta usłyszałem charakterystyczną melodię stałego elementu jeziora, czyli jego meandrycznie biegnący strumień. W nozdrzach intensywny zapach roślinności oddychającej po deszczu, kolorował zmysły, a przed oczami pomost, z którego wachlarzem ustawić mieliśmy swoje wędki. Długie czerwcowe dni nie zmuszały do zbytniego pośpiechu, związanego z rozstawieniem sprzętu i namiotów. Pozwalają na swobodne i spokojne kroki w kierunku finalnych wywózek. Tak też było tego popołudnia.

Rozstawiliśmy się na największym pomoście, jednym z dwóch na tej wodzie. Jego umiejscowienie umożliwia szerokie spektrum możliwości. Jest tyle świetnych miejsc, że czasami, pomimo 4 zestawów, muszę się na coś zdecydować, podjąć decyzję, która ma istotny wpływ na to czy uda się wstrzelić danego dnia i godziny, w szwedzki stół szlaku, biegnącego poprzez labiryntowe dno zbiornika. Na tej wodzie z powodzeniem stosuję przynęty na bazie mączek rybnych, ale wielokrotnie świetny efekt przynosiły kokosowe wariacje przekoszone miodem. Na zestaw dodatkowo kilka słusznych porcji Allerowego pelletu 8 i 11 mm i z pół kilograma kulek rozrzuconych losowo. Długie włosy i zestawy na miękkiej plecionce, to dobrze sprawdzające się rozwiązania na miękkie dno, które charakteryzuje większą część jeziora.

Przetasowaliśmy z Bartkiem wędki. Najdalsze zestawy powędrowały na lewy skraj jeziora, około 190 m. Reszta w odległości do 150 metrów. Charakterystycznym elementem krajobrazku jest wyspa o powierzchni około 0,5 ha. Jej pierwotna lokalizacja była po prawej stronie Barduty, jednak ponad 8 lat temu, bobry które przywędrowały tu rzeką Wieprzą, dobrały się do trzymających ją i zarazem cumujących, korzeni drzew gęsto porastających jej połać.

Obecnie udało się przy mocy grubych lin zatrzymać ją na przeciwległym brzegu do miejsca, gdzie obecnie jest stanowisko 1. Wyspa dawała i daje wspaniałe możliwości. Na jej skraju udaje się skusić pływające w swojej enklawie karpie. Trzeba dodać, że nie zawsze branie kończy się sukcesem. To jedna z trudniejszych technicznie wód na naszej karpiowej mapie. Trzeba być bardzo czujnym i szybko reagować na każde piknięcie z naszych sygnalizatorów. Czasami bywało tak, że reagowaliśmy na przygięcie kija zanim słyszeć się dało centralkę. Linka główna to zawsze plecionka z kilkunastometrowym odcinkiem strzałówki, miękkie kije, floathing bomb`s. W ten sposób można stawać w szranki z bardutowymi karpiami. Największe wyzwanie jest szczególnie z miejscówkami z pasem grążeli i trzcin, ale przy zastosowaniu między innymi zestawów na zrywkę, można osiągać świetne efekty. Sam sposób ułożenia zestawu to kolejny element, który wielokrotnie sprawdzam i poprawiam zanim pozostawię go w samotnym oczekiwaniu na karpiowy odkurzacz. Reszta to już cierpliwość.

              Zebraliśmy trochę chrustu na ognisko. Bezchmurny zachód Słońca, płynnie ustąpił miejsca dla światła płomieni, tańczących i rozświetlających nasze obozowisko. Świeżo upieczone kiełbaski, chleb, miały ten charakterystyczny smak, któremu ustępuje jedzenie przygotowywane w domu. Siedząc tak przy ognisku do późnych godzin porannych obserwowaliśmy jak dzień znowu zaczyna żegnać krótką noc.

Rozsądek nakazywał kilkugodzinną drzemkę. Sobotni poranek równie zacny jak wieczór, tylko pojedyncze obłoki wędrowały po niebie przeglądając się w tafli jeziora. Karpie tej nocy nie dały o sobie znać. Bartek śmignął do swojego sklepu na parę godzin, a ja w asyście mojej rodzinki poczyniłem przygotowania zacnej i pożywnej zupy. Wcześniej przygotowane pstrągi, węgorze i liny powędrowały na wywar gotowany na bazie wody jeziorowej. Dodatkowo włoszczyzna i wielogodzinny proces gotowania uchy w pełni się rozpoczął. To już taka mała tradycja nad Bardutą.

 

 

 

 

 

 

 

Przy czynnościach około karpiowych, zawsze z tyłu głowy jest ta nutka niepewności, czy to ten moment, kiedy niespodziewanie nastąpi branie? Ile to razy, w różnych sytuacjach przeżywałem tę bombę szoku, kiedy zabsorbowany czymś innym nagle usłyszałem odjazd. To zupełnie inny wymiar łowienia. Inny poziom koncentracji, niż przy łowieniu na spławik czy feedera. Tam myśli i wzrok cały czas przykute do antenki. Karpiowanie daje większą swobodę, ale potrafi przyprawić o atak serca 😊.

Gorące popołudnie minęło bardzo miło i gorąco. Wszyscy z wielkim apetytem pochłonęli przepyszną zupę z kawałkami wykwintnych ryb. Woda w jeziorze ponad 20 stopni. Postanowiliśmy trochę popływać na desce. I właśnie wtedy nastąpiło pierwsze upragnione piiii. Bartas wystartował jak rakieta do wędki. Podbierak, ponton i start do ryby. Udało się uwolnić rybę z zaczepów i odprowadzić na otwartą wodę. Teraz już spokojnie i z opanowaniem można delektować się holem. Piękny wyścigowy samiec wylądował w podbieraku. Kierunek pomost, szybka sesja i pełnołuski karp już wrócił do swojej ekipy.

Coraz więcej chmur, coraz częściej zakłócało reflektor słoneczny, kiedy na mojej centralce wyczekany znajomy dźwięk. Podobnie jak Bartek powtórzyłem schemat i po chwili już siedziałem w pontonie. Napłynąłem w okolice miejsca, gdzie wcześniej dosypałem po parę garści kulek. Powoli napinając linkę. Ryba energicznie odjechała. Wielu z nas zna bardzo dobrze fakt, że w większości przypadków siłowy hol, doprowadza do stałego energicznego odpływania ryby na duże dystanse. Wystarczy zaraz po braniu delikatnie zluzować naprężenie linki i w ten sposób karp staje spokojnie w pobliżu roślinności. W 90 % takich sytuacji taka taktyka się sprawdza. Mój karp dopiero ruszył do dalszej ucieczki kiedy już miałem dwa zwoje strzałówki na kołowrotku. Po chwili już widziałem, że nie jest olbrzymi, ale za to pełen wigoru. Zajęło mi jeszcze sporo czasu kiedy się poddał. Po wyczepieniu karpia w podbieraku, podpłynąłem do miejsca skąd wziął i położyłem zestaw ponownie. Dla tych co tego nie stosują, bardzo gorąco polecam. W ten sposób zaoszczędzimy sobie bardzo dużo czasu. Wystarczy, że przygotujemy sobie kilka zestawów z kulkami na szybka podmiankę, kilka kamieni i trochę zanęty. Poświęcamy kilka minut, dzięki czemu zyskujemy godzinę cennego czasu.

Po ponownym położeniu zestawu, wróciłem na pomost. Przekazałem zawiniętego w podbieraku karpia kumplowi, a sam w tym czasie umieściłem wędkę na rod podzie. Teraz moja głupeczkowata sesja z pełnołuskim 10 +. W momencie kiedy wypuszczałem rybę do wody, usłyszałem charakterystyczne cyk, cyk. Uniosłem głowę i zobaczyłem mocno wygięty kij. Ten sam, który przed chwilą dał mi pierwszą rybę tej zasiadki. Bartek podał mi kij i powtórka z rozrywki. Taniec na pontonie między zaczepami i masa bąbli uwalnianych podczas podwodnych zrywów przez kolejne kilkanaście minut. Zobaczyłem tym razem pięknego lustrzenia. Większy. Czyli już mam komplet. Analogicznie po podebraniu ryby znowu położyłem zestaw w to samo miejsce i przygotowanie do sesji w ostatnich godzinach dnia. Złota godzina na świetne zdjęcia.

              Kolejne ognisko, kolejne długie rozmowy pożegnały dzień. Zabrany teleskop urozmaicił zakończenie biesiady. Pomyślałem w głębi duszy, że zacnie byłoby po ponad dekadzie, spędzonej nad tą wodą, spotkać się z jedną z perełek, skrywaną przez toń Barduty.

Spałem tej nocy jak dziecko. Śniło mi się, że miałem branie i biegłem do wędek, kiedy obudził mnie dźwięk centralki. Wskoczyłem w klapki i bieg na pomost. Szpula kołowrotka delikatnie się odkręcała. Branie tym razem na lewym skrajnym zestawie. Szybki start i przedzieranie się przez najszerszy w tym miejscu pas grążeli. Podciągnąłem się w okolice trzcin i pasa grążeli i spostrzegłem, iż żyłka wchodzi głęboko w ich pas. Pomyślałem będzie wesoło. Przeciąganie się nic nie da. Muszę to zrobić bardzo powoli, uwalniając metr po metrze kolejne odcinki linki. Po paru minutach jestem przy? Ponad 40-sto centymetrowej wzdrędze. Lekko zaspany spojrzałem na zegarek, 5.15, czyli jeszcze dość wcześnie, pomimo tego, że odniosłem wrażenie, dużo późniejszej pory. Wzdręga to dość silna ryba, gdy kamień się odczepił mogła zasymulować branie i pozornie oszukać oczekiwania. Wróciłem jej wolność. Pomyślałem „nie ma co, kładę ponownie zestaw”. Odnajduję charakterystyczne liście na skraju pasa grążelowego lotniska, dosypuję słuszną porcję futru i kładę precyzyjnie zestaw. Po położeniu kija na statywie, sprawdzam, czy wszystko gra. Położyłem się w śpiworze, ale nie wiem czy zdążyłem usnąć, bo już po chwili jak przez mgłę, słyszę melodię mojego delkima. Po dotarciu na pomost widzę, że to znowu ten kij, na którym przed chwilą figla sprawiła mi krasnopióra. Odciągnąłem kilka metrów rybę od grążeli i popłynąłem na jej spotkanie. Dosyć szybko zbliżyliśmy się do siebie, przy którymś kołowaniu, widzę biegnącego Bartka. Okazało się, że również w między czasie moich zmagań miał branie. Także lecimy na dwa kije. Tradycyjnie po podebraniu ryby, kładę jeszcze raz zestaw i płynę do Bartka. Robimy krzyżową sesję i przybijamy sobie piątkę. Kubek gorącej kawy. Trzeci łyk przerywa kolejne branie. Raptem godzina z hakiem, a ja odnotowuję kolejną akcję, na ten sam kij.

Bartek przygotował ponton i podbierak a ja wskoczyłem do niego  i ruszyłem stoczyć kolejną walkę. Serce biło mi tak szybko, że prawie na bezdechu dopłynąłem do ryby. Zerwał się poranny wiatr i zaczął utrudniać manewry. Za wszelką cenę starałem się odciągnąć rybę od grążeli. Bezskutecznie. Robiła za mną co chciała, a ej sprzymierzeńcem stał się wiatr. Miałem dwa razy możliwość wcześniejszego podebrania bardzo zacnego karpia. Niestety gdy tylko poczuł siatkę podbieraka, startował z takim impetem jakby co dopiero rozpoczynał morderczą walkę o przetrwanie. W pewnym momencie zacząłem bardzo się obawiać jak to wszystko się skończy. Każda kolejna minuta mogła przeważyć szalę na korzyść ryby. Ponad trzy razy wyciągałem rybę na czystą wodę, a ona już po chwili wpływała w gęste pasy grążeli. Podjąłem decyzję dość ryzykowną tj. wyciągnąłem lewą ręką podbierak w kierunku ryby jak najdalej mogłem, dodatkowo prawa ręka maksymalnie odchylona do tyłu. Karp wynurzył się na powierzchnię i zaczął zbliżać się centymetr po centymetrze do podbieraka. Wiatr jednak skutecznie znosił mnie coraz bardziej na brzeg. Ryba jednak nabrała takiego impetu, iż 50 % długości jej ciała było w jadrze siatki. Wtedy zobaczyłem jak hak wyskoczył z jej pyska. Nogi zrobiły się jak z waty. Zupełnie jak w zwolnionym tempie widzę jak karp zanurza się coraz głębiej. Podciągam podbierak opuszkami palców jeszcze kilka centymetrów. I jeeeeeeeeeeest. Mam ciebie. Podebrałem rybę. Wstępnie oszacowałem ją na 17-18 kg. Krzyczę do Bartka „piękne zakończenie zasiadki”… Przy pomoście przekazuję mu rybę. Przy jej przenoszeniu na kołyskę przez kumpla dopiero teraz zobaczyłem jaki jest szeroki i wysoki. Majestatycznie jego cielsko przesunęło się przed moimi oczami. Ważymy i okrzyk radości… Grubo ponad 20+… Czyli mam ją… Jedną z królowych tej wody… Szczęście przeogromne.

Tyle zasiadek spędzonych bez brania. Czasu spędzonego na rozmyślaniach i szlifowaniu pokory. Czasu, dzięki, któremu zrozumiałem z czego się cieszyć i co daje mi największą radość. Szczęściu trzeba pomagać, ale przychodzi ono z czasem. W cierpliwości zaklęte jest nasze przeznaczenie, a szczęście smakuje tym lepiej im większą mamy świadomość jego znaczenia.

Czy ta ryba mi się po prostu należała? W próżności mógłbym pokusić o to stwierdzenie. W rozsądku powiem tyle: To efekt cierpliwości 😉 …..