LET'S GROW TOGETHER
23. 03. 2021

Na południe

 

Karol Trelka & Marcin Jesiołowski

 

 

Pamiętam jesienne popołudnie. W rozzłoconym świetle zachodzącego Słońca obserwowałem ostatnie liście, które kurczowo trzymały się rozbujanych gałązek. Jak zawsze, pochłonięty codziennością wykorzystałem chwilę na głęboki oddech. Sięgnąwszy niecierpliwie po telefonizer wybrałem numer Karlika. „ Karol – czas zmienić dotychczasową formę karpiowych wyjazdów”. Po chwili Karol odpowiedział: „ Myślę podobnie?”. Podczas rozmowy wspólnie postanowiliśmy zrezygnować z udziału w zawodach. Jako Aller Aqua Team wystartowaliśmy przez ponad 10 lat w ponad stu imprezach. Były to fajne czasy. Poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, z którymi do dnia dzisiejszego utrzymujemy dobre kontakty. Jednak zaczęliśmy cenić czas. Zawody każdego roku zajmowały ponad 30 dni. Dodając czas potrzebny na przygotowanie się do nich to dodatkowe 15 dni.

Zdaliśmy sobie sprawę, że w efekcie możemy  ten czas poświęcić na wspólne dłuższe zasiadki. Pojawiło się zatem pytanie gdzie? Naszym celem na najbliższe kilka lat, będzie odwiedzanie wód na południu Europy. Do niedawna naturalnym i jedynym kierunkiem była Francja. Jednak okazuje się, że jest wiele ciekawych wód w takich krajach jak Serbia, Chorwacja, Węgry, Czechy, Włochy.  W trakcie zimy nastąpiła wstępna weryfikacja na ten rok. Na wiosnę nasz wybór padł na urokliwą wodę na północy Chorwacji. Pozostała kwestia rezerwacji. Szczęście nam dopisało i po rozmowie z zarządcą wody, udało nam się zabukować drugi tydzień kwietnia.

Oczywiście nastąpił kilkutygodniowy okres przygotowań, po nim w końcu ten dzień, w którym  wyruszyliśmy w trasę. Tu dodam, że wszystkie wypady na południowe łowiska to dla mnie plus 350 km, bo tyle dzieli moje miejsce zamieszkania od Karola. Często wyszukując potencjalne łowiska Karlik zaczyna: „ Nie moja wina, że mieszkasz prawie z niedźwiedziami polarnymi”.

Droga upłynęła bez komplikacji, jednak kiedy byliśmy już w odległości  około 10 km, okazało się, że nawigacje kierowały drogą, która zaprowadziła nas w głąb kompleksu leśnego. Kluczyliśmy siecią dróg. Po kilkudziesięciu minutach pomocny okazał się miejscowy leśniczy, który akurat pracował przy wycince lasu. Podczas rozmowy okazało się, że nie był specjalnie zaskoczony naszą obecnością. Regularnie pojawiają się tam zdezorientowani karpiarze, a dwa tygodnie wcześniej pomagał także Polakom. Cały sytuacja ubawiła nas , choć przez chwilę wdarło się zniecierpliwienie.

Kiedy w końcu dojechaliśmy, odetchnęliśmy z ulgą. Rejestracja w biurze łowiska, odebranie licencji i udanie się na stanowisko. Karol oznajmił: „Nugas wiem, że nie spałeś ostatniej doby, dlatego po rozłożeniu naszego sprzętu, prześpij się, a ja zajmę się sondowaniem”.  4 godziny głębokiego snu, pozwoliły mi na regenerację. Przyznam, że sondowanie było precyzyjne. Przez kolejny kwadrans zostałem zapoznany z efektami skanu dna. Na naszej miejscówce na odległości  100 do 110 metrów, mieliśmy rów szeroki na około 10 metrów z głębokością około 5 metrów. Przechodził z lewej strony, po lekkim skosie w naszą stronę na prawo. Kończył się na odległości około 80 metrów przed pasem  trzcin, gdzie gwałtownie się wypłycał. Analogicznie po lewej stronie rowu było „wypłycenie” na około 3,5 metra. W zakresie naszego stanowiska na dnie nie mieliśmy żadnych niespodzianek. 

Na wyjazd mieliśmy przygotowane około 40 kg kulek i drugie tyle mieszanki pelletów, w tym coś do testów – 18 mm „tłuściocha” Aller Ivory, oraz 30 kg mieszanki ziaren. Ponieważ wyznajemy zasadę, że łowimy na to czym nęcimy, jak się później okazało, większość karpi została złowiona na tzw. owocówki. Prym tutaj wiodła kulka kukurydziana, przełamana orzechem tygrysim, z dodatkową pianką dla balansu. Dobrze sprawdzała się także kulka truskawka/scopex z pianką, oraz kukurydza.

Na początku pogoda nas nie rozpieszczała, dlatego postanowiliśmy łowić w najgłębszych miejscach. Do wody posłaliśmy 20 kg szybko pracującej dobroci . W regulaminie łowiska jest kilka obostrzeń, wśród nich całkowity zakaz używania strzałówek, a także jakichkolwiek środków pływających. Zatem w ruch poszły stare metody: kobra, spomb i rakieta. Nie odrobiliśmy lekcji. Dlaczego? Okazało się, że raz w ciągu dnia dyżurujący pracownik łowiska nęci miejscówki. Należało tylko dzień wcześniej poinformować o tym fakcie i uiścić dodatkową opłatę. Hm. Kobra i Spod do rakiety/spomb`a wyrzeźbił bólem nasze ciała, gdyż przez tydzień posłaliśmy blisko 130 kg zanęt. Tutaj podziwiam Modzela za wpakowanie 200 kg w tydzień – samemu.

Właściwe umieszczenie zestawów z przynętą na dnie ma duży wpływ na częstotliwość  brań, zatem po dokładnym odmierzeniu odległości na wędkach z markerem i spombem, tą samą odległość zaznaczyliśmy na naszych wędkach. Tutaj oczywiści pomocna była stara metoda z dwoma podpórkami wbitymi  od siebie w odległości 5 metrów od siebie. W tym momencie, nasz wskaźnik błędu umieszczenia zestawu, to około 3metry w promieniu, czyli w naszej ocenie dokładnie tam gdzie było nęcone.

Jednak pierwsze dwie doby, to tylko dwa brania, ale za to pięknie ułuszczone karpie.


Tutaj trzeba nadmienić, że karpie w tej wodzie są niesamowicie waleczne. Pod samymi nogami mieliśmy głębokość około 2,5 metra. Prawie każda ryba, będąc prawie przy brzegu pływała to w  prawo, to w lewo, niejednokrotnie prawie 20 minut, zanim dała się podnieść. Rekordzista, pełnołuski,  prawie 20 kg samiec,  był holowany prawie 30 minut zanim dał się podebrać.  Trafiliśmy chyba w najlepszym możliwym okresie, gdyż wiedzieliśmy że ryby są przed tarłem.

W trakcie nęcenia raczyliśmy się pokazem niesamowicie dużej ilości spławów. 

Po rozmowie z gospodarzami łowiska, okazało się, że w odległości około 250 metrów od naszego stanowiska, nieosiągalnym do rzutu z jakiegokolwiek stanowiska, znajduje się wypłycenie z głębokością około 1,5 metra. Tam na dnie jest duża ilość zatopionych krzaków, gdzie karpie czują się najbezpieczniej. Dowiedzieliśmy się również, że łowisko powstało w wyniku ręcznego wydobywania gliny, którą transportowano koleją do pobliskiej fabryki produkującej między innymi cegły i dachówki.

              Po dwóch dobach postanowiliśmy zmienić taktykę. Przydaje się doświadczenie zdobyte na zawodach. Dyskusje, wzajemna mobilizacja jest niezmiernie ważna. Czasami pewne przyzwyczajenia trzeba wywrócić do góry nogami. Jako zwolennik dużych solidnych haków od rozmiaru 2  wzwyż, postanowiłem przerobić zestawy i oprzeć je o symetryczne lekkie haki w rozmiarze 6. Poprosiłem Karola żeby nikomu nie mówił – hihi.  W trakcie porannego nęcenie posłaliśmy jak co dzień kolejną porcję zanęt,  z tym, że bardziej wachlarzowo.  W efekcie mieliśmy zanęcone miejscówki na wypłyceniu, jak i dalej w rowie. Dodatkowo na włosy powędrowała gotowana kukurydza podbita pianką. Skrócenie dystansu pozwoliło też wzbogacenie zestawu o wcześniej przygotowane „kiełbaski” PVA.

 Na efekty nie musieliśmy zbyt długo czekać. Sygnalizator, na którym spoczywała żyłka, z wędką zarzuconą na bliższym blacie odezwał się. Po długim holu Karol podbiera mi pięknego pełnołuskiego samca. Cieknący mleczem wojownik oznajmił nam, że nie będzie lekko i lada moment ryby podejdą do tarła. Nie zdążyłem zarzucić, a nastąpiło kolejne zdecydowane branie na kolejnym kiju. Wiedzieliśmy już gdzie musimy łowić.

Około południa ze skrajnego stanowiska po lewej stronie dobiegły nas okrzyki radości. Jak się później okazało Rosjanie rzutem na taśmę (kończyli łowienie) stali się łowcami największej ryby łowiska tj. lustrzenia o masie 42 kg. Należy dodać, że w łowisku jest kilka ryb o podobnie imponujących rozmiarach. Kilkadziesiąt 30 + i ponad 200 szt. ponad 20 +. Wspaniałe warunki termiczne tego regionu i żyzna woda sprawiają, że łowiska w Chorwacji  to top 10 europejskich akwenów z olbrzymimi karpiami.

Dostaliśmy drugiego oddechu. Kolejne intensywne nęcenie, przygotowanie zapasu zanęty z pva, dodatkowych przyponów i czekanie. Na szczęście nie długie. Zaczęliśmy łowić regularnie piękne i silne ryby. Zmęczenie było markowane adrenaliną. Odsypialiśmy z otwartymi oczami. Raz za razem na macie lądują coraz to większe ryby. Jeden z olbrzymów wyjeżdża Karolowi za wyspę na 80 m na prawo od naszego stanowiska. W świetle latarki widzę jak szczytówka wygięta do granic wytrzymałości, stopniowymi skokami przesuwającej się żyłki po trzcinach podciąga rybę w naszym kierunku.

Spoglądam na zegarek 21.00. W końcu ryba wypływa na otwartą wodę. Co ciekawe nie wchodzi w żaden z pozostałych zestawów. A zakładając, że w pasie około 20 m mamy umieszczonych pozostałe 5 to dobra wiadomość. Po kolejnym kwadransie mamy ją przy burcie brzegu. To nie koniec. Ryba za żadne skarby nie daje się podciągnąć do powierzchni. Karol przerzuca co rusz wędkę z ręki do ręki, a ona płynie raz w lewo raz w prawo. Mówię: „ Karol delektuj się holem, po to tu przyjechaliśmy taki szmat drogi. Po to by mierzyć się z silnymi rybami, po to by wygrywać, z rybami, ze zmęczeniem, zwątpieniem.” Uśmiech na twarzy Karola bezcenny. Podebrana ryba obficie wypełnia kołyskę.

Asystowaliśmy sobie nawzajem. Po sesjach zdjęciowych, piątki, okrzyki radość. Każdy hol był podobnie emocjonujący. Pauzy między braniami wypełniały nam rozmowy, o karpiach, życiu, planach. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że łowienie na długich wyprawach to nie tyle wysiłek fizyczny, ale głównie psychiczny. O ile łatwiej łowi nam się, gdy jesteśmy z kimś kto podobnie jak my odbiera na tych samych falach. Czasami ciężko człowiek znosi samego siebie, a nie daj Boże jeszcze kompan mruk, strzelający focha, zawistny. Cała wyprawa straciłaby urok. Na szczęście z Karolem soli najedliśmy się z nie jednej beczki, dlatego pełni humoru spędzaliśmy kolejne doby.

Jednego z poranków siedząc sobie na wygodnych fotelach, obserwowaliśmy wodę – taki poranny naturalny telewizor bez pilota. Gorąca herbata rozgrzewała struny głosowe, gdy nagle Karol krzyknął: „Uwaga”. Umysł po klatkowo zaczął składać obraz z dźwiękiem. Od lewej strony kątem oka zacząłem dostrzegać startującego łabędzia. Nie zdążyłem dobiec do wędek by wykonać, albo ruch w górę by unieść żyłki, albo ruch w dół w zatopić je w wodzie. Łabędź zebrał trzy żyłki moich zestawów i zrobił triadę dźwięków delkimowych. Stracił równowagę i runął w przybrzeżnych trzcinach. Kurczę. Dobiegłem do niego i ? Jak tu się zabrać do odplątania. Szczęście w nieszczęściu, że był tak przerażony, że dał się uwolnić.  Długo gładził skrzydła nim odleciał. Natomiast ja po powrocie na stanowisko rzuciłem kije w krzaki. Tak. Głupio się przyznać, ale tak właśnie zrobiłem. Po puknięciu się w głowę, zacząłem wszystko do początku. Na każdym z kołowrotków ubyło średnio po 80 m żyłki. Przewijanie żyłek, montowanie zestawów  i po 4 h godzinach wróciłem do gry. W między czasie u Karola kolejne ryby.

Czasami los sprawia nam niespodzianki, ale nieważne jakie one by nie były, ważne byśmy szybko wracali na właściwy tor. To gwarantuje nam sukces i satysfakcję z tego co robimy.

              Ostatni wieczór spędziliśmy w gościnie na stanowisku u Chorwatów. Dowiedzieliśmy się, że każde ze stanowisk na tym łowisku, było kiedyś bardzo trudne, ponieważ w wodzie spoczywały ogromne ilości zatopionych drzew i krzaków. Tylko dzięki ich ciężkiej pracy i wytrwałości rok po roku usuwali kolejne zawady. Dzięki temu hole ryb są bezpieczniejsze dla samych ryb, ponieważ nie wplątują się w potencjalne zaczepy i w ten sposób nie giną. Zaś karpiarze mogą cieszyć się z długich emocjonujących holi ogromnych karpii.

Cieszę się z podejścia gospodarujących łowiskami. Dbają o dobrostan ryb. Dokarmiają je, ziarnami i pelletami, dzięki temu ryby mają znakomite przyrosty i są w niesamowitej kondycji. Nam przecież właśnie o to chodzi. Chcemy dużych i silnych ryb. Na naszych łowiskach również obserwowany jest ten trend.

Karol i ja nie wyjeżdżaliśmy z żalem, że tak szybko minął nam czas. Wyjechaliśmy spełnieni w planach, które sobie ustaliliśmy. Będziemy wracać na wyjątkowe wody. Będziemy szukać kolejnych wyzwań i przygód na nowych łowiskach. Być może spotkamy się z wami. Połamania.