LET'S GROW TOGETHER
06. 04. 2020

Spontan na Miłoszewie

Piątek - niby dzień piąty kalendarza. Dla wielu z nas to początek weekendu, przystanek w rozpędzonej machinie tygodnia. Dla mnie ten dzień zaczął się dzień wcześniej. W czwartek rano mój przyjaciel Karol dzwoni i oznajmia, że w związku z wypracowanym wolnym piątkiem wybiera się w moje okolice na ryby. W kolejnych wersach rozmowy okazuje się, że zadzwonił do Naszych ulubieńców tj. Karlika, Grzesia, którzy kilka lat temu na swoje barki wzięli utworzenie łowiska karpiowego. Przy zaangażowaniu wielu ludzi i ich determinacji jezioro Miłoszewo w tej chwili stanowi mocną czołówkę polskich łowisk karpiowych. Do tego malownicze położenie stale przybierające na masie karpie i mądre zarządzanie przyciągają ludzi z najodleglejszych miejsc naszego karpiowego i jakże zwariowanego Świata.

Pomyślałem, że to świetna okazja, żeby się zobaczyć. Jednak wiele spraw zaplanowanych na piątek tj. spotkania i zajęcia dodatkowe dzieci stawiały pod wielkim zapytaniem czy uda mi się wyrwać nad wodę. Na głód wypadu złożyły się zarówno niedosyt po wyprawie na Węgry jak również fakt, że wcześniej jezioro Miłoszewo dwukrotnie pokazało mi, że milczenie delkimów może doprowadzić do werbalnego krzyku rozpaczy.

Piątek od rana upływał kolejnymi odhaczanymi obowiązkami i zdjęciami od Karola, który po wytypowaniu i oznaczeniu miejscówek regularnie łowił piękne ryby. Dodatkowa motywacja.

Przejeżdżając koło drugiej firmy, w której pracuję wpadłem jak po ogień, a dokładnie po cztery wiadra pelletu Allera. Wybrałem 6 i 8 mm z serii Primo, które uzupełniły kulki squid`a i kulki z orzecha tygrysiego w wielkości 18 mm. Zanim się obejrzałem było już blisko godziny 20 stej do tego padało. Lekko przytłumiony po ciężkim dniu do bagażnika wrzucałem w pośpiechu kolejne rzeczy. Odpaliłem silnik i koła potoczyły się w kierunku łowiska. Warunki do jazdy nie pozwoliły przycisnąć bardziej niż zwykle, dlatego zanim dojechałem na miejsce przy tak zachmurzonym niebie było już ciemno.

Na miejscu poczułem takie odprężenie z towarzyszących wcześniej emocji, jakby ktoś wyciągnął mi baterie. Przez myśl przebiegło zwątpienie czy dam radę wykrzesać rzutem na taśmę, mocy na wywózki. I w takich momentach najlepszym motywatorem staję się nasz kompan. Karol pomógł mi porozstawiać całe obozowisko i sprzęt. Okazało się, że zapomniałem wrzucić do bagażnika rod poda.

Opadły mi ręce. Co teraz? Znowu rzeźbienie i do tego w deszczu. Po wzięciu głębokiego oddechu udało się z dwóch sztyc i dwóch wiader pelletu zrobić poke poda. Potem już znana wszystkim kwestia, zestawy, zbrojenie i uśmiech do bujających się kulek na włosie.

              Nie będę pisał co robiło robotę, robiliśmy ją my…. Oznaczenie na echo (zainstalowanym w łódce Waypoint`ów), oddalonych od pomostu około 105 m. Głębokość na tym dystansie wynosiła 8,5 m. Moje zestawy położyliśmy na lewo od markera co 5 m.

Wszystkie wywózki w asekuracji olbrzymiego parasola z oczami wlepionymi w wyświetlacz Toslona. Uff. Wreszcie chwila na oddech. Usiedliśmy w namiocie. Sam nie wierzyłem, że udało się uporać z tym całym kociołkiem. Teraz już tylko rytmicznie spadające krople deszczu zmieniające się w stróżki i wyraźny dźwięk fal uderzających o brzeg uzmysłowiły mi, że spać będę w namiocie.

Podzielę się z Wami refleksją. Z roku na rok coraz częściej kładąc się spać na rybach proszę o dobry sen. Chce się wyspać. Nocne szarże dają mega kopa, jednakże coraz częściej wolę odpocząć, a od rana brać się do roboty. Oczywiście w tej kwestii mam tyle do powiedzenia co każdy z nas, czyli nic. Jak biorą to wpadamy w trans i walczymy do końca. Po tygodniowej zasiadce każdy mówi: „ehh, wy to macie dobrze, odpoczywacie nad wodą, naładujecie akumulatory” – hehe. Jasne. Niech będzie.

              Dochodziła godzina 23.00, gdy usłyszałem dynamiczny odjazd na jednym ze swoich zestawów. Truchtem po ślizgim pomoście rozpocząłem bieg pingwina. Światełko i dźwięk, a w obrazie czarnej kołdry tej deszczowej nocy moje ręce lunatycznie wyciągnięte w kierunku wędki. Wiem, że się powtarzam, ale po chwyceniu dłonią wędki nie zaciąłem, przytrzymałem, nawiązałem kontakt, wszystko tylko nie zacinałem ryby. Kolejne minuty nie miały znaczenia, bijące serce, jakieś myśli i adrenalina. Jest pierwszy miłoszewski łobuz, który po pięknej i godnej walce zanurzył się w siatce podbieraka. Szybkie ważenie, buziak i woda. Od tej chwili wszystko stawało się snem na jawie. Odjazd za odjazdem. Nie wiem, która była godzina, ale przypominam sobie, że nasze 6 zestawów wywoziliśmy tej nocy kilkukrotnie. Bez spinki, piękne i niesamowicie silne karpie. Deszcz zaczął padać tak mocno, że nie daliśmy już rady na ponowne umieszczenie zestawów w wodzie. Koncentrat kilkugodzinnego snu, kawa i Dzień Świstaka od sobotniego poranka. Jak ja to kocham. Tym bardziej, że takie chwile z taką intensywnością brań nie są regułą. Z relacji wcześniej wędkujących kolegów wynikało, że ryby żerują umiarkowanie, a tu taka jazda.

Przy zapachu kawy wiązaliśmy kolejne zestawy, wszystko ze wzmożoną koncentracją. Sesje zdjęciowe w przerwach między braniami, a były krótkie, przerwy oczywiście. W między czasie pojawiali się znajomi. Każdy został dobrze ugoszczony i nie wynikało to z faktu, że jesteśmy życzliwi dla wszystkich, a raczej z tego, iż w jednym momencie odjazdy były na trzech kijach, a nas było dwóch. W związku z tym padało hasło „holuj”. Humory nam dopisywały, nie musieliśmy nic wymyślać, zestawów z kulkami chrupiącymi od skorupek bardziej niż chrupki, ani w 10 kolorach ani z efektami 30 D, po prostu jak dzieci w piaskownicy - foremki, łopatki i karpiowe twierdze gościły na macie. Cała gama ułuszczeń, kształtów, kolorowych szkiełek szczęścia.

 

              Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę jak wiele składa się na to, gdzie w tej chwili jesteśmy. Jak wiele oprócz tego co robimy na co dzień i jak konsumujemy kolejne minuty naszego życia zależy od ludzi, którzy kolorują kartki dni, które przemierzamy. My je tylko zapisujemy swoją obecnością. Frazami emocji.

W ciągu sobotniego popołudnia nad jezioro przyjeżdżały kolejne grupy karpiarzy. Zarówno z lewej jak i prawej strony mieliśmy sąsiadów. Jedno się nie zmienia, a mianowicie, że ludzie, których udaje nam się poznawać podczas kolejnych wypadów na ryby bez względu na fakt jak długo wędkują tak bardzo wkręceni są na łowienie karpii. Nie ma chyba większej satysfakcji aniżeli wspólna wymiana poglądów jakby skrajne one nie były. Coraz mocniej podkreślam jednak podczas takich rozmów, żeby cieszyć się każdą ze złowionych ryb, gdy nie mamy w sobie tej radości to lepiej zająć się czymś innym. Jak to Karol powiada: „Chociażby zbieraniem znaczków”. Duże, te największe karpie, przeważnie nie mają tego wigoru, co ich kilkunastokilogramowi młodsi koledzy. Nie każdy o tym otwarcie napisze lub powie. Co nie zmienia faktu, iż typując zbiorniki, w których pływają rekordowe sztuki, możemy stanąć z nimi w szranki i być może je pokonać.  A potem zamrażamy je w obiektywach aparatów by cieszyły oko. Niech będą to wisienki naszego tortu karpiowania, niech nie staną się celem samym w sobie.

Mam niezmierną satysfakcję z tego, że azymut coraz większej grupy nowej generacji karpiarzy skierowany jest na wyspy skromności, gdzie nie piszą wagi pod zdjęciami ryb do 7 cyfry po przecinku, a w większości przypadków w ogóle nie obciążają zdjęcia wagą ryby. Pozostawiają przy tym uśmiech i tło miejsc odwiedzanych. Droga długa lecz do przejścia przez każdego możliwa – tak chyba powiedziałby Mistrz Yoda.

              Miłe chwile jak każdy wie najprędzej topią nasz czas. Przestaliśmy z Karolem liczyć ilość złowionych ryb a ważyliśmy je w kolejnych godzinach wzrokowo 😉. Tak wiele szczęścia w tak krótkim czasie. Narkotycznie czekając na kolejną dawkę dźwięku sygnalizatorów i dźwięku kręcącej się szpuli, postanowiliśmy w niedzielne południe powoli zwijać sprzęt. Oczywiście rozpoczęliśmy od namiotów, chociaż już nie padało, prognozy pogody na kolejne godziny były jeszcze gorsze. Pomyślałem, jeszcze więcej deszczu. Worki 200 l na śmieci w takich momentach ratują życie. Można na spokojnie bez pakowania w pokrowce takich rzeczy jak maty, namioty, worki itp. odizolować od reszty, by po powrocie do domu (w miarę dyspozycyjnego miejsca) wszystko szybko rozłożyć i wysuszyć. Na pomoście zostały tylko wędki. Nie mieliśmy pustych przebiegów. Wszystkie zestawy od rana zapracowały kilka razy. Finalnie kropkę nad „I” postawiłem ja. Kij leżał na pomoście a ja w tym czasie demontowałem pozostałe dwa zestawy, gdy sielankę przerwał odjazd na sucho. Szybki sprint do kija i tym razem poczułem jak do tej pory najsilniejszego przeciwnika po drugiej stronie żyłki. Ryba w impecie ruszyła w rozległą zatokę jeziora. Nie miałem zamiaru na siłę jej przytrzymywać i nie przytrzymywałem. Pozwalałem by swój wściekły rajd kontynuowała w jednostajnym tempie. Po jakimś czasie ryba stanęła a ja powoli zacząłem skracać łączący nas dystans. Przez ramię spojrzałem na przyjaciela, uśmiech i słowa „Jest duży…” Karp wachlarzem łuku wpłynął w roślinność, która w tym jeziorze porasta bardzo szeroki pas brzegu. Nie było wyjścia wsiadamy na łódkę. Po chwili byliśmy już nad nim. Ustawił się przy samej podstawie dużego placu rdestnicy i nie dawał za wygraną. Mijały minuty, a moje ręce po tych dwóch intensywnych dobach zaczęły drętwieć. Wreszcie udało się wydostać rybę z roślinności. Ku naszemu zdziwieniu karp złapał drugi oddech i ruszył w kierunku otwartej wody. Popuściłem sprzęgło i zabawa zaczęła się od nowa. Ryba zaczęła zataczać szerokie łuki wokół łodzi a my zaczęliśmy spływać do brzegu. Wspiąłem się na pomost, a Karol czekał już z gotowym podbierakiem na przepięknego golasa z Miłoszewa. To moja trzecia zasiadka nad tym jeziorem i dopiero teraz odkryło przede mną swój potencjał i piękno. Gratuluję chłopakom tego urokliwego miejsca. Podziwiam ogrom pracy jaką włożyli w to jak dzisiaj wygląda. Miejsce, gdzie nie tylko ze znajomymi, ale i całymi rodzinami oddawać się można rekreacji.

Radość triumfu. Triumfu nad własnymi słabościami, triumfu „tak” nad mówieniem sobie „nie” w obliczu wyzwań. Spontaniczność w starciu z zaszufladkowaniem naszego czasu w ramy dni, miesięcy, lat jest jak oddech najświeższym powietrzem po bezdechu. Nie wiemy co czeka nas za rogiem „później”, „kiedyś”, „wkrótce”. Świadomość konsekwencji, niech nie przyćmiewa nam głosu pokusy i głodu naszej pasji.