LET'S GROW TOGETHER
20. 03. 2023

Tuż za miedzą

Często w biegu dążeń do zakładanych celów umyka nam czas na to co blisko, co w zasięgu, generalnie to co pod nosem. Z drugiej strony to co się odwlecze to nie uciecze. Tak też było ubiegłej jesieni. Polski sezon karpiowy 2020 został już na jego początku określony dość precyzyjnie z małym marginesem na spontaniczne zasiadki. Tak się złożyło, że postanowiliśmy nasz allerowy wyjazd połączyć z pożytecznym ukłonem w kierunku licytacji, na rzecz małej Zosi. Przedmiotem tej licytacji była tygodniowa zasiadka na jeziorem Wygonin. Do samego końca ostro przebijaliśmy kolejne stawki z nastawieniem postawienia finalnie kropki nad „I”. Tak też się stało. Wygraliśmy, a zadeklarowane pieniądze szybko trafiły na konto fundacji. Już na sztywno mogliśmy wpisać „Tydzień nad Wygoninem”. Dla mnie tym bardziej wielka ekscytacja, ponieważ to moja dziewicza wyprawa wędkarska nad tę wodę. Nie oznacza to, że nigdy nie stałem nad jej brzegiem. Wielokrotnie odwiedzałem nad wodą znajomych, kolegów podczas zawodów. Karol wraz z Robertem stanęli na podium „ Srebrnego Haka” – organizowanego przez Przemka od wielu lat, dlatego liczyłem na doświadczenie Karola w kontekście pierwszych godzin nad tą wodą.

 

Wczesnym rankiem 30 sierpnia siedziałem już w aucie, kaloryczne śniadanie układało się w brzuchu w rytmie rockowych riff-ów. Silnik nie zdążył się dobrze rozgrzać, a już koła toczyły się po płytach jumbo prowadzących nad malownicze jezioro. Wszystko za sprawą odległości jaka fizycznie dzieli mnie od Wygonina – podobnie jak w przypadku jeziora Miłoszewskiego około 60 km.

Na miejscu czekał opiekun łowiska Arkadiusz Kraszewski, dla znajomych Aras 😉. Przybiliśmy sobie grabki, wiaderka i witki, po czym wydobyliśmy z bagażnika allerowe pellety, które trafić miały do wszystkich uczestników kończących się właśnie III Karpiowych Mistrzostw Polski Juniorów. Zarówno ja jak i moja firma bardzo chętnie angażujemy się w tego typu inicjatywy. Podczas ogłaszania wyników zaciętej rywalizacji, z dumą patrzyłem na rzeszę ponad 20-stu teamów, młodych ludzi z pasją, którzy w przyszłości będą kontynuować propagowanie karpiarstwa wśród następnych pokoleń karpiowych. Wielu z nich już w chwili obecnej może pochwalić się niesamowitymi rybami, które mogłyby zawstydzić niejednego starszego kolegę. Oczywiście tego, który się da zawstydzić, bo jak wiemy, nie wszyscy prą w kierunku najcięższych kategorii 😉.

Po ogłoszeniu zwycięskiej ekipy i rozdaniu nagród, znalazła się chwila na wymianę paru zdań z kolegami, w tym z Modzelem i Michałem Felcynem. Z tym ostatnim zdążyliśmy wraz Karolem zjeść obiad w tamtejszej bardzo klimatycznej knajpie. Jedzenie na tyle nam zasmakowało, że podjęliśmy decyzję o zamówieniu domowych i jakże zacnych obiadów na cały tydzień naszej zasiadki.

Ruszyliśmy w kierunku naszego stanowiska. Mieliśmy do dyspozycji stanowisko 10,11,12. Ze względu na najkorzystniejsze rozłożenie całego sprzętu wybraliśmy stanowisko 11 z ogromną plażą. Jak na dwie osoby pole manewru i możliwości ulokowania gigantyczne. Po ogarnięciu namiotów kuchni, oraz sprzętu, zaczęliśmy sondować miejsca, gdzie trafić miały nasze zestawy. Ja wybrałem miejsca od 1,5 m do 9,5 m, Karol zaś wybrał dwie miejscówki tj. 9 i 12 m. Nie ukrywam, że oprócz informacji od Arka skorzystałem ze wskazówek Hadriana, który bardzo często oddaje się łowieniu nad tą wodą i na tym stanowisku. Jednemu i drugiemu bardzo dziękuję. To w dużej mierze przyczyniło się do sukcesów jakie miały przynieść kolejne dni nad tą piękną wodą.

Wieczór upłynął spokojnie i tylko dziko żyjące zwierzęta akcentowały swoją nocną aktywność. To miejsce gwarantowało świetny wypoczynek z dala od zgiełku miast. Przed pójściem spać, tradycyjnie sprawdzenie centralek, wolnych biegów i można było wbić się w śpiwory.

              Ranek leniwie rozjaśniał krajobraz, a ja jeszcze leżąc w łóżku usłyszałem pierwsze wygonińskie pik. Bieg w kroksach i tradycyjna, krótkotrwała dezorientacja, z której miejscówki branie. Okazało się, że opad na lewej wędce. Nie zastanawiając się długo odepchnąłem łódź, wskakując do niej. Rozpoczęła się długa droga w kierunku przeciwległego brzegu na stanowisku 12. Nie holowałem na siłę. Zdawałem sobie sprawę, z tego, że siłowy hol przez zasłony licznie występującego rogatka i wywłócznika może przyczynić się do straty ryby, a była ona dla mnie tym bardziej istotna, ponieważ była to moja pierwsza wygonińska ryba i bez względu na wagę, miała zostać bezpiecznie wyholowana. Płynąłem z podwyższonym tętnem wzdłuż linii brzegowej, co jakiś czas odczepiając drobne rośliny. Gdy już dzieliło mnie kilkanaście metrów do miejsca, gdzie pierwotnie z wielką pieczołowitością położyłem swój zestaw, zobaczyłem po lewej stronie pod powierzchnią wody, wśród roślinności, piękną rybę. Oddech przyśpieszył, a ja musiałem przepłynąć jeszcze kilka metrów by wyczepić łuk uwięzionej żyłki, co też mi się udało. Sprytny karp zdał sobie dopiero sprawę, że czeka go jeszcze długa walka, a ja już w pełni miałem go na kontakcie z kilkoma zwojami 15 m odcinka strzałówki. Moja 10-cio stopowa daiwa mogła się wykazać zacną amortyzacją i pozwolała przy tym na delektowanie się holem. Karp mimo iż odpływał w głębszą część wody, nadal był widoczny wśród długich, majestatycznych warkoczy roślin. Takie chwile zdają się trwać wiecznie, jakby wszystko wokół na chwilę się zatrzymywało i przypatrywało się nam zza pobliskiego krzaka z zadumą. Od momentu kiedy pierwszy raz ujrzałem rybę minęło już sporo czasu, pozornie dając początkowo utopię szybkiego finiszu. Ona zaś jakby łapała kolejne oddechy udzielającej się adrenaliny, odwodziąc mnie o tego przekonania. Ku mojej radości dystans do ryby pozwolił na podebranie jej sprawnym ruchem ręki. Delikatnie podsuszyłem siatkę podbieraka (celowo), by karp mógł położyć się na boku, a ja mógł ocenić jej piękne atletyczne ciało. Wow. Dużo radości i ciche do siebie pod nosem – „Masz chłopie i nie wypuść z rąk”. Ustawiłem go ostrożnie w kierunku płynięcia łodzi i rozpoczęliśmy wspólną podróż na stanowisko. Na brzegu mój kumpel podał sling i szybko przemieściłem karpia do kołyski. Szybkie ważenie, wielka radość i sesja zdjęciowa. Niby niejednokrotnie tego doświadczamy, ale ja osobiście odkrywam te uczucia na nowo, na nowo je smakuję. Dobry początek zasiadki, w miejscu dokąd ludzie regularnie pokonują setki kilometrów. Poczułem to w tej chwili, w momencie kiedy postawiłem stopę nad brzegiem wygonińskiej wody, a pragnienie ugaszone zostało pierwszym jej mieszkańcem. Pragnienie, ale nie głód, bo chciałem więcej, więcej emocji i momentów jak ten sprzed chwili.

Śniadanie, herbata i wywózka stopiły czas niezauważalnie. Na reszcie naszych wędek cisza. Pogoda jak na pierwsze dni września słoneczna i bezwietrzna, a to nie wymarzony czas na zwiększoną aktywność ryb. Dopiero druga połowa tygodnia miała przynieść więcej wiatru, chmur i przelotnego deszczu. Tygodniowe wypady dają więcej szans na trafienie w okno brań, pomagają bardziej przyjrzeć się wodzie i podjąć właściwe decyzje we wcześniej przyjętej taktyce.

Czekaliśmy na brania z głębszej wody. Karol doczekał się pierwszy i już po kilkunastu minutach emocjonującego holu z uśmiechem na twarzy pozował do zdjęć ze swoim lampasowym karpiem. Na zmianę kilka razy dziennie wyświadczaliśmy sobie przysługę, podczas znanej wszystkim ceremonii.

Podziwialiśmy przez kolejne dni pejzaże wieczornego nieba, które za każdym razem wyglądało inaczej. W połowie zasiadki odwiedził nas Arek i przegadaliśmy dobę (oczywiście z przerwą na sen), o karpiowych wojażach i wodzie, nad którą siedzieliśmy. Udało się nawet w jego asyście złowić pięknego karpia z głębin. Za jego namową jeden z moich zestawów powędrował na prawą stronę, wzdłuż stromego i bardzo głębokiego brzegu, który proporcjonalnie, obniżał się wraz z oddalaniem od niego. Karol trzymał się taktyki już wcześniej wypracowanej.

Nie wiem, czy minęło pół h od położenia zestawu w nowym miejscu. Piękny odjazd i mój 30-sto  metrowy bieg przez przybrzeżne krzaki. Fantastycznie. Uwielbiam holować z brzegu, a to miejsce dodatkowo potęgowało wrażenia, ponieważ widziałem żyłkę rozcinającą tafle wody około 4 metry ode mnie, a kąt sprawiał, że ryba pływała w dość bezpiecznym dla siebie dystansie i głębokości. Pochłonęło mnie to miejsce doszczętnie. 60% brań włącznie z ostatnim było tuż za plecami naszego namiotu. Kolejne rajdy przez krzaki i podobne scenariusze. Mój głód jak i wcześniejsze pragnienie zostały ugaszone. Podobnie wyglądało u Karola, który dorzucił kolejne piękne i waleczne ryby.

              Woda tuż za miedzą, otworzyła się szczerze i szczodro dla człowieka, który wielokrotnie, dość lekkomyślnie i beztrosko odwracał od niej swój karpiowy wzrok. A ona czekała. Przez te wszystkie lata dojrzewała jak kwiat paproci moich karpiowych wojaży. Czekała by pokazać mi swoje piękno i siłę.

Na pewne rzeczy przychodzi odpowiedni czas, do wielu trzeba dojrzeć. Każdy z nas w swoim czasie, pchnięty zostanie w kierunku ramion własnej destynacji. Ja coraz częściej spoglądam na to co blisko.

Jest tyle pięknych wód, na których łowiłem pierwsze ryby, wód o których wędkarze w dużej części nie obecni już fizycznie wśród nas, opowiadali o wciągających wędki olbrzymach. Być może wszystko co robiłem do tej pory było wielkim testem i przygotowaniem na to by opowieści ich urzeczywistnić na zdjęciach dla przyszłych pokoleń? Spróbuję za miedzą, a Wy?