LET'S GROW TOGETHER
07. 12. 2020

Węgierska lekcja pokory

 

              Początek roku to jakieś fatum! Z różnych przyczyn w kwietniu nie dochodzi do skutku wyjazd na Chorwację, a w maju kolejny zaplanowany rok wcześniej wyjazd do Bośni. W czerwcu na naszej mapie Europy Allerowych podróży „pinezka” wbita jest na urokliwym jeziorze Baly’s Lake zwanym potocznie Esced Lake.

              Nie muszę chyba dodawać, jakie mieliśmy oczekiwania. Chyba wszyscy jadąc nad wodę, w której pływają ryby +30 oczekują, że będzie im dane spojrzeć w oczy najstarszym mieszkańcom jeziora. Mieliśmy dwa stanowiska, zatem oprócz mojego przyjaciela Marcina, na Węgrzech nadchodzący tydzień spędzić z nami mieli koledzy Szymon i Grzegorz. 

Na kilka tygodni przed wyjazdem każdy z nas próbował zebrać jak najwięcej informacji o zbiorniku, nastąpił okres przygotowań. W piątek po spakowaniu wyruszyliśmy w drogę, oczywiście nie obyło się bez nerwów i małych problemów, jednak w sobotę do południa stawiliśmy się na miejscu.

I oto naszym oczom ukazała się malowniczo położona żwirownia. Po rejestracji u właściciela łowiska, musieliśmy wysłuchać drobiazgowego regulaminu łowiska. Dla tych, którzy planują odwiedzić tę wodę -  sugestia: przestrzegajcie go dosadnie. Przy okazji usłyszeliśmy, że niestety karp podchodzi do tarła. Nie była to dla nas dobra wiadomość, jednak z doświadczenia wiemy, że nigdy nie jest tak, że wszystkie ryby trą się w tym samym czasie. Rejestry połowów ze wszystkich stanowisk poprzedzających naszą zasiadkę były niesamowite. Bardzo duża ilość ryb była w przedziale 25-32 kg. Ekscytacja sięgała zenitu.

Do dyspozycji każdego stanowiska łowiący otrzymują duży akumulator, długą łódkę, która ułatwia przeprawę na drugą stronę zbiornika. Grzegorz z Szymonem łowili po naszej prawej stronie na stanowisku drugim, my z Marcinem kolejny tydzień mieliśmy spędzić na stanowisku 4.

Po przybyciu na miejsce mieliśmy zacumowaną stalowymi linami platformę o wielkości 8x15 metrów, na której znajduje się domek. Kolejnych kilka godzin zajęło typowanie miejscówek, nęcenie, czyli wszystko to co jest tak ekscytujące i przynosi dreszczyk niepewności. Czy nasze miejscówki zapracują, co więcej, czy po braniu uda się wyholować rybę do brzegu… Po rozmowie z siostrą właściciela dowiedzieliśmy się, że po zalaniu zbiornika w 1957 roku, lustro wody było pierwotnie około siedmiu metrów niżej, po kilku latach nastąpiło gwałtowne podniesienie wody, przez co pas kilkunastu metrów drzew wzdłuż większości wody został zalany. Po następnych kilku latach wszystkie te drzewa pousychały, większość się poprzewracała.

Na każdym stanowisku są pozostałości wystających, wysokich na kilkanaście metrów drzew. Można się tylko domyślać, ile z nich zalega na dnie. To co widzieliśmy na echosondzie, nie napawa optymizmem. Nasze zdobyte doświadczenie na takich łowiskach jak Rainbow okazało się bezużyteczne, gdyż wszystkie te drzewa położone są na głębokościach od pięciu - niemal przy samym brzegu -  do około 14 metrów. Takie głębokości mieliśmy około dwadzieścia metrów od brzegu. Jak operować tyczkami z haczykami na końcach na takich głębokościach? Z informacji wiedzieliśmy, że ryby są najczęściej łowione na delikatne zestawy z małymi haczykami. Po tym co zobaczyliśmy pod wodą, śmiejemy się, ponieważ postanawiamy zastosować mikro kulki: dwie 18 mm i mikro haczyki nr 2. Zestawy donęcamy pelletami Aller Bronze 11 mm i kulkami 18 mm orzechoidalnosquidokukurydzianymi. Zestawy z długimi, miękkimi przyponami, jako obciążenie stosujemy kamienie.

 

Na strzałówkach zakładamy floatingi. Marcin jak zawsze łowi z lewej, ja z prawej. Postanawiamy, że każdy z nas będzie obławiał po dwa zestawy równolegle do brzegu, na różnych odległościach. Nasze zestawy były położne na głębokościach od 6 do 9 metrów. Pozostałe dwa kije mieliśmy umiejscowione na rozległym blacie, na środku zbiornika. Czas mija. W końcu możemy usiąść i delektować się widokiem. Po około dwóch godzinach od wywożenia zestawów - branie. Już po chwili wiem, że to nie karp. Nastąpił gromki śmiech. Nie byłbym sobą, gdybym nie złowił leszcza. Marcin powtarza, że potrafię je wyciągnąć ze zbiornika, w którym nie występują… 

Pierwsza noc bez emocji, co nas w sumie ucieszyło, zwłaszcza, że całą poprzednią noc spędziliśmy za kółkiem. Poranna kawa o wschodzie słońca dawno nie smakowała tak dobrze. Po śniadaniu na lewym zestawie Marcina przy brzegu nastąpiło branie. Zestaw na sztywno, szybkie operowanie pontonem i wspólne płynięcie po rybę. Na miejscu karp był już „zaparkowany” w drzewie. Kilkuminutowa walka skończyła się niestety zerwanym zestawem. Kiedy spłynęliśmy na stanowisko, analizując co się stało i co można było zrobić inaczej, nagle na drugim kiju Marcina wzdłuż brzegu nastąpiło kolejne branie. Nie możemy uwierzyć, przecież dopiero pięć minut temu dokładnie kilka metrów dalej, próbując odczepić uwięzionego karpia, zrobiliśmy masę szumu…. Ale to nie miało już znaczenia. Znowu płyniemy i znowu karp w zaczepie, kolejna porażka. Po spłynięciu Marcin przygotowuje zestawy, nikt nic nie mówi. Kiedy myślimy, że nie może być gorzej, następuje branie u mnie i kolejny karp „zaparkowany” w drzewie okazuje się być cwańszy od nas. Już wiemy, że przyjechaliśmy odebrać lekcję. Przy wywiezieniu zestawów zmiana taktyki. Stosujemy większą ilość haczyków wkręconych na drzewach. Moje zestawy wywiezione na około 150 i 180 metrów od stanowiska ciągną się niemal w powietrzu, dopiero w ostatniej części pod kątem 90 stopni wchodzą w wodę około 10 metrów od brzegu na głębokości około 9 metrów. Jeszcze tego samego dnia mam branie z wody, po wypłynięciu w podbieraku ląduje pierwszy węgierski karp pełnołuski.

 Jest radość, a więc jednak można! Następnego dnia zmienia się pogoda, słońce zaczyna grzać niemiłosiernie. Niestety okazuje się, że ryba poszła na tarło wzdłuż płytkiego brzegu, do którego dostęp ma stanowisko tzw. wyspa. Czescy koledzy raz za razem wypływają po ryby, oni także - jak się okaże na końcu - mają skuteczność około 30%. Swoje zestawy kładą niemal przy trzcinach w środku zwalonego lasu. Kiedy próbują kłaść zestawy dwa metry dalej, sygnalizatory milczą. U nas niestety kolejne dwie doby bez brania.  Ten czas mogliśmy spędzić na obserwowaniu wody oraz otaczającej nas przyrody. Niemal codziennie byliśmy zaskakiwani ilością zwierząt, które potrafiły nas odwiedzić …

Oczywiście raz dziennie zmienialiśmy przypony z nowymi kulkami, w międzyczasie integrowaliśmy się z naszymi kolegami ze stanowiska numer dwa. W środę po śniadaniu dostrzegamy delikatne branie na mojej wędce wzdłuż brzegu. Następuje szybka reakcja. Próbuję wybrać kilka metrów żyłki, aby dociągnąć karpia do drzewa, na którym około metr powyżej lustra wody jest wkręcony haczyk. Płyniemy z Marcinem, po drodze odczepiamy żyłkę, w końcu napływamy do drzewa, przy którym zdziwiony jakby na smyczy stoi karp. Następuje poderwanie ryby i kilkunastominutowa walka. Już wiemy, dlaczego wszystkie ryby idą do brzegu. Wiedzą, że tam można się schować. Nasza także próbuje ucieczki do brzegu, ilekroć wybieram kilka metrów żyłki, ma miejsce kolejny zryw i odejście do brzegu. W końcu jednak sukces, mam swojego węgierskiego konia.

 Kolejny kraj odhaczony. Po spłynięciu sesja, gratulacje. Ustalamy, że po południu Marcin spłynie do brzegu, aby zrobić zakupy. I oto kiedy tylko Marcin odpływa, znikając mi z horyzontu, następuje branie na wędce Marcina wzdłuż brzegu. Niestety mamy tylko jeden ponton, który wziął Marcin. Pozostaje mi niewygodna, długa na około 6 metrów łódka i jedno wiosło. Płynę sam, trwa to niemal wieczność. Na miejscu okazuje się, że kolejny karp jest w zaczepie. Tym razem tracę tylko przypon. Już wiem, że następnym razem musimy mieć dwa pontony i dwa silniki. Ta świadomość zaboli jeszcze bardziej, kiedy po spłynięciu do platformy widzę, że mam kolejne branie na moim kiju z wody. Zanim dotrę do oddalonego o 200 metrów zestawu na jednym wiośle, przekonuję się , ze nawet na środku zbiornika są także powalone drzewa, na których tracę kolejny zestaw. Jestem wściekły! Jakie może być prawdopodobieństwo, że po ponad dwóch dobach kiedy nie było brań, po odpłynięciu kompana może się zdarzyć coś takiego? I wtedy następuje kolejne branie na wędce Marcina… Ja już miałem dosyć, kiedy po porażce spłynąłem na stanowisko, musiałem się uspokoić. Kiedy Marcin po powrocie usłyszał, co mi się przytrafiło w pierwszej chwili zażartował, że chyba celowo ściągnąłem zestawy … on zawsze wie jak mnie podbudować. 

Nadchodzi kolejny dzień. Od rana znowu pyszne śniadanie, które przygotował Marcin. Do południa mam następne branie wzdłuż brzegu. Z Marcinem rozumiemy się bez słów. Kiedy ja próbuję znów wybrać kilka metrów żyłki, Marcin przygotowuje już ponton, podbierak. Po kilku chwilach jesteśmy na wodzie. Tym razem jest jednak inaczej. Poprzedniego dnia mieliśmy bezwietrzną pogodę, tym razem mocno wiało, mieliśmy duże fale, które spychały nas do brzegu. Niestety nie mogliśmy wówczas stosować silnika, aby nie wpłynąć w kolejne dwie żyłki, które ciągnęły się wzdłuż brzegu. Po dopłynięciu do drzewa, karp stał jakby zahipnotyzowany.  W pierwszym momencie udało się nam odciągnąć go na otwartą głęboką wodę, ale spychające fale znowu spowodowały, że byliśmy oddaleni zaledwie kilka metrów od widocznych pod powierzchnią wody drzew. Karp oczywiście uciekał, a jakże -  dokładnie do brzegu. Nastąpiła próba sił, po kilku minutach podciągnąłem karpia pod powierzchnię, Marcin prawie go podebrał, kiedy poczułem luz. W tych warunkach nie mogłem pozwolić sobie na komfort, jak to się potocznie mówi „ciesz się holem…” na pocieszenie Marcin dodaje „wiesz, on był większy od poprzedniego”.

Piątek mija nam na płonnych nadziejach, że będziemy mieć okazję na poprawę statystyki. Ostatni wieczór na rozmowach i wyciąganiu wniosków.

 W sobotę na ranem, kiedy pozostało zaledwie kilka godzin, u Marcina kolejne branie. Wydaje się, że karp niemal skomplikował sytuację, odpływając pod kilkunastoma drzewami. Jednak po dopłynięciu, tym razem można odhaczać żyłkę, gdyż karp płynąc bardzo blisko brzegu spowodował, że żyłka znalazła się w zasięgu wzroku. Floating utrzymywał ją nad większością wodnych zaczepów. Następowało mozolne odhaczanie kolejnych gałęzi, dopływanie do kolejnego drzewa. W końcu Marcin czuje kontakt z rybą. Podobnie jak ja widzi jak karp za wszelką cenę wraca do podwodnych drzew. Po kilkudziesięciu minutach walki:  jest! Piękna  pełnołuska, węgierska torpeda. 

Dawno już nie widziałem Marcina tak uradowanego. Osobiście trzymałem kciuki, abyśmy wspólnie zjechali z łowiska z rybą. Pewnie się zastanawiacie, dlaczego w ogóle opisuję wyjazd, który był raczej rozczarowaniem? Większość z nas rozpisuje się, kiedy odnosimy sukcesy. Bardzo swobodnie nam to przychodzi. Nas ten wyjazd nauczył, że powinniśmy doceniać sytuację, kiedy jest najtrudniej. Ostatecznie można śmiało stwierdzić, że koniec końców nie byliśmy optymalnie przygotowani, mimo iż początkowo twierdziliśmy, że jesteśmy gotowi na 100%. Zabrakło pokory, zabrakło rozsądku. Na okres wyjazdu wpływu nie mieliśmy. Drugim faktem było, że pomimo możliwości zmiany miejscówki zasugerowanej przez właściciela nie skorzystaliśmy z takiej opcji– to był błąd. Zbyt bardzo wierzyliśmy w swoje szczęście. Mamy zaplanowany już kolejny wyjazd, do którego tym razem już dzisiaj skrupulatnie się przygotowujemy. Życzę każdemu z was, abyśmy od czasu do czasu trafiali na takie perełki, które oprócz pięknych ryb dla równowagi obdarzą was także porażkami… Bo czas szybko nam umyka, a tyle musimy się nauczyć. 

Do zobaczenia nad wodą!