LET'S GROW TOGETHER
04. 08. 2023

Jeden raz to żaden raz

             

Otwierając szampana, żegnając rok 2020, a tym samym wieszając na wirtualnej ścianie nowy kalendarz życia, napełniłem lampki zacnym trunkiem. Delektując się smakiem wybornych bąbelków, otworzyłem ukradkiem laptopa – wymakając się przy tym z salonu pełnego przyjaciół i podobnie jak Karol, wszedłem na stronę rezerwacji na rok 2021. Tak udało się zaklepać 6 dni nad pięknym jeziorem Bled w Słowenii. Potwierdzeniem sukcesu całego procesu rezerwacji był zwrotny e-mail, którego otwierałem z wielką ekscytacją. Jezioro Bled jest jednym z takich miejsc, które od wielu lat chodziły nam po głowie, ale właśnie 2021 rok miał być rokiem kiedy to po raz pierwszy staniemy nad jego brzegiem i spróbujemy swoich sił. Każdy, kto w przyszłości planuje tam łowić musi wiedzieć, że na cały zbiornik, wydawane jest maksymalnie 10 licencji/dzień. Nie dotyczy to miejscowego klubu karpiowego, który dodatkowo odpowiada za administrację licencji wędkarskich, oraz kontrolę. Tych ostatnich nie brakowało. Pamiętajcie, najpierw zaklepcie sobie termin a następnie planujcie formę noclegów.

              Nasze rezerwacje przypadły na drugą połowę sierpnia, dlatego mieliśmy naprawdę sporo czasu, żeby zebrać jak najwięcej informacji, po to by jak najlepiej się przygotować. Wielu naszych polskich karpiarzy z większym lub mniejszym efektem miało już przyjemność tam łowić. Kilka osób takich jak Janusz, Wojtek, Mateusz i Marcin zasługuje od nas na dziękuję 😉. Poza informacjami od chłopaków, na YT jest naprawdę sporo materiałów, które polecam wszystkim planującym łowienie nad Bled. Na szczególną uwagę zasługuje na pewno produkcja Alana i ekipy z Nash`a. Jak zawsze z wielkim humorem dali ogromną dawkę emocji. Można sporo podejrzeć, a to ważne. To już norma w naszym przypadku, że staramy się zebrać jak najwięcej istotnych informacji.

Oprócz tak istotnej wiedzy, musieliśmy z Karolem przygotować się do zupełnie innej formy łowienia niż dotychczas. Ilość sprzętu zredukowana do niezbędnego minimum. Infrastruktura wokół jeziora dopuszcza tylko ruch pieszy i rowerowy, dlatego w grę wchodziły dwie formy przemieszczania się na miejscówki tj. rower albo taczka. Ja wybrałem rower, a Karol początkowo rower z taczką – wersja kombinowana, która jak się okazało w testach średnio się sprawdziła, ze względu na źle dobrany system montażu. Jednak dzisiaj wiemy, że dobrze dobrany spasowany wózek z rowerem załatwia temat i następny wypad nad Bled będzie bardziej dopracowany pod tym kątem.

Pisząc o minimalizacji sprzętu miałem na myśli sprzęt, z którym się przemieszczamy przybrzeżnymi ścieżkami. Możemy przecież większość sprzętu uzupełniającego tj. zanęt, ciężarków, odzieży etc. mieć na bazie w aucie (na kempingu, w kwaterze czy w hotelu). Tak właśnie byliśmy nastawieni i przygotowani od samego początku.

              Postanowiliśmy obstawić dwa różne miejsca i przy potencjalnej powtarzalności brań łowić wspólnie. Miejsc do obłowienia nad samym jeziorem jest naprawdę mnóstwo, ale kilka jest już naprawdę kultowych i najczęściej obleganych. W związku z tym, że w nocy nie można łowić obowiązuje zasada, kto pierwszy ten lepszy. Pierwszego dnia, wczesnym rankiem na spokojnie i bez niespodzianek udało nam się wbić w miejsca, które dzień wcześniej wytypowaliśmy. Karol zdecydował się łowić cały dzień, ja z przerwami rozbijając sesję na poranną i popołudniową.

Kije zdecydowanie rzutowe. Takie, którymi jesteśmy w stanie rzucać bez problemów 90-120 m. Bynajmniej tak zrobiliśmy my w oparciu o zebrane informacje. Odmierzony dystans, spombowanie (pellety Aller AP oraz Aller Best 13 i 17 mm plus kulki od Marcina Kuliga) i oczekiwanie na pierwsze branie. Pozostawaliśmy ze sobą w stałym kontakcie.

Mijały kolejne godziny, w których upajaliśmy się nieopisanym pięknem jeziora i otaczającego go krajobrazu. Im bliżej południa tym więcej turystów zaczynało wypełniać ścieżki i brzegi jeziora. Tak. Jeśli zakładacie, że jesteście tam w stanie odpocząć i się zrelaksować to zdecydowanie możecie o tym zapomnieć. Ludzi jest naprawdę mnóstwo bez względu na porę roku. Łodzie, kajaki, kąpiący się przy wędkach i my wpatrzeni w wędki. Wyłączenie się i odcięcie od otoczenia gwarnego Bledu jest najwyższym poziomem nadstawiania policzka stoicyzmu. Oj tak. Trzeba być miłym i nikomu nie przeszkadzać, nawet jak ktoś zahaczy płynąc o żyłkę lub „niechcący” o wędkę. Gdy to wszystko opanujemy możemy oddać się przyjemności łowienia.  

Wraz z nastaniem zmroku ucichł też gwar. Czekaliśmy na branie i pierwszą rybę, jednak pierwszy dzień zakończył się dla mnie milczeniem delkimów. U Karola zaś zameldował się zacny blisko 19-sto kilogramowy golas. Kolejny kraj, kolejny karp. Pokornie podążyliśmy na noclegi, parogodzinny sen, by rankiem znowu powtórzyć rytuał. Szukaliśmy aktywności ryb. Nie brakowało spławiających się karpii, które rozbudzały w nas, coraz to większy głód i oczekiwanie na branie. Po dwóch dniach pogoda na tyle się ustabilizowała, że pod wieczór prawie pod koniec łowienia nastąpiło delikatne branie na dalszym zestawie (100 m). Nogi mi się ugięły tak jak wygięło się moje wędzisko. Po kilku minutach holu, wyczułem charakterystyczne szarpanie. Charakterystyczne dla suma, uderzającego swoim żmijastym ogonem w moją  żyłkę. Światło czołówki potwierdziło moje odczucia. Sprawnym ruchem ręki wpakowałem rybę do podbieraka. Dobre i to na początek, pomyślałem wgapiony we wskazówkę wagi na 20+. Szybka fota i wąsacz wrócił do wody. Zwinąłem drugi zestaw gdyż zegarek oznajmij mi, że jest 23.00 i zarazem koniec łowienia. Poczekałem na Karola, u którego cały dzień minął na głucho.

Następny dzień mijał leniwie. W godzinach popołudniowych podczas kontroli licencji mam odjazd. Zanim chwyciłem kij do ręki,  rozejrzałem się wstępnie czy czasem nie jest to branie wywołanym przez któregoś pływaka. Nie. To jednak ryba. Od samego początku wiedziałem, że jest to ciężka ryba. Płynęła jednostajnie i powoli. Coraz więcej turystów zaczęło mnie otaczać. Pływający na SUP, łodziach jakby zamrozili się w tle. Minęło kilkanaście minut i zamiast oczekiwanego karpia z głębin krystalicznego jeziora wyłonił się wąsacz. Gdy wprowadziłem go sprytnie do podbieraka, wszyscy zaczęli klaskać i krzyczeć z radości. Odwróciłem się za siebie, a za mną grupa około 200 osób. Ukłoniłem się i pozwoliłem, żeby przyjrzeli się tej pięknej, ponad 25-cio kilogramowej rybie. Wielu z nich zrobiło sobie z nią zdjęcia. Potem zamrożony ruch turystyczny odżył na nowo i powrócił na swoje tory. Ja donęciłem i posłałem zestaw przed siebie. Do końca sesji tego dnia, już nic się nie działo w obrębie mojego stanowiska. Pod koniec dostałem telefon od Karola, że tez wyciągnął małego suma, ale jeszcze raz zarzucił. Po minucie od zarzucenia miał kolejny odjazd. Branie zdecydowane, bez gry wstępnej. Pełna rolada. Od samego początku wiedział, że po drugiej stronie jest naprawdę spora ryba. Kilka długich odjazdów i ryba metr po metrze zaczęła się zbliżać do podbieraka. W pierwszym momencie wydawała się na oko rybą pod 20 kg. Dopiero po przeniesieniu na matę pokazała się w całej okazałości. Ważenie postawiło kropkę nad „i” tego wyjazdu. Blisko 26 kg pięknego pełnołuskiego cielska. Wielkie gratulacje i przybite piątki. Tak minął półmetek naszej allerowej zasiadki.

Przyjeżdżając nad Bled nie wiedziałem, że w jeziorze jest tak duża populacja sumów. Postanowiłem kolejnego dnia poszukać aktywnie nowych lokalizacji, gdzie miałem spróbować złowić karpia.

Na poranną sesję wybrałem miejsce trudno dostępne z licznymi roślinnością pływającą. Nie czekałem zbyt długo i już po godzinie miałem swoje pierwsze karpiowe branie. Niestety ryba zawinęła płetwą wśród lilii i wypięła się. Następne godziny upływały pod znakiem wpatrywania się w horyzont. Karol tego dnia złowił dwa sumy. Postanowiliśmy razem poszukać miejsc. I tak przedostatni dzień rozłożyliśmy na wypoczynek z rodzinami i popołudniową sesję. Od rana do południa rozmawialiśmy z kilkoma wędkarzami, którzy obławiali przeciwległą stronę zbiornika. Mieli kilka fajnych karpi i sporo sumów.

Na wydzielonej części kąpieliska z pływającymi pomostami opadła mi szczęka. Pomosty tworzą pływające platformy, których ściany i dno w podwodnej części są wykonane z kratownic (zabezpieczających kąpiących się przed głębiami Bled`u), na dnie dodatkowo wyłożone lamelami z drewna. Jednak nie to było rozbrajające. W pewnym momencie przybiega mój klon i woła „tato, tato, ogromne karpie”. Poderwałem się z koca i pobiegłem za Michałem. Faktycznie kilkadziesiąt ryb od kilkunastu do grubo ponad dwudziestu kilogramów pływało w niewielkich grupkach przy bocznych kratownicach platform pomostów. Stałem jak zamurowany. To ja latam za wami wokół jeziora, a wy sobie robicie defilady, w miejscu gdzie nie można was łowić? Ehh. Pływałem wśród nich w dystansie 1 m, bo na tyle pozwalały się do siebie zbliżyć. Czasami wręcz zdawały się być zainteresowane bardziej niż ja nimi. Patrząc na nas z boku, ludzie, którzy nie łowią ryb na pewno mają nas za dziwolągów. Mnie tego dnia szczególnie. Zbliżała się pora obiadowa a ja wymoczony do stadium pomarszczonych palców wreszcie z łezką w oko pożegnałem się z karpiami ze strefy 0. Podczas posiłku nie mogłem przestać o nich myśleć. Jeszcze bardziej się nakręciłem i chyba odkleiłem się z racjonalnego podejmowania decyzji co do miejsc, w których łowiłem i zamierzałem łowić na Bledzie. Popełniłem Bledy tzn. błędy. Wiem to z perspektywy czasu. Wieczorem usiedliśmy z Karolem w nowym miejscu, które ponownie okazało się sumowym.

Nadszedł ostatni dzień naszej zasiadki. Ranek spędziliśmy w dwóch różnych miejscach, ale popołudniu dostałem informację od Karola, że topowa miejscówka za Villa Bled jest wolna i ją zaklepał, ponieważ Włosi już kończyli tego dnia swoją sesję i wyjeżdżali do domu. Wiedzieliśmy z dni wcześniejszych, że położyli na macie naprawdę kilka dobrych ryb. Rozpędzony jak przecinak, śmigałem wśród turystów. Po dotarciu do przyjaciela, przerwałem mu drzemkę i zrobiliśmy nęcenie. Przytuliłem się do zestawów Karola i pozostało oczekiwać co przyniesie ostatnie 6 godzin naszej przygody z Bled. Zaraz po zmroku pierwsze branie u kumpla. Krótki hol i na brzegu wąsacz. Po chwili kolejne branie na ten sam kij. Tym razem duża ryb. Po kilkunastu minutach zaparkowała przy brzegu w twardym zaczepie. Niestety porażka. Szybki montaż nowego zestawu i już po chwili był już w wodzie. W ciemności dobiegały nas odgłosy potężnych spławów. Tym razem sielankę i napięcie przerwał odgłos mojego delkima. Krótki hol i na brzegu ląduję sum. Ja pierdul. Błagam o jednego karpia. Założyłem nowe kulki i ostatni raz przerzuciłem zestawy. Gdy zakładałem hanger u Karola odjazd na maksa. Jeeeest. To był naprawdę długi hol. Doszła nerwówka w okolicach miejsca gdzie wcześniej stracił rybę. Udało się tym razem odciągnąć rybę od niebezpiecznej strefy. Kilka kółek przy brzegu i przepiękny lustrzeń w marmurkowatej szacie wypełnił całą kołyskę. Ważenie 21+. Wielka radość i zarazem koniec przygody nad Bled. Pakowanie i długa droga do domu.

              Wracałem do domu, myśląc w niedosycie, że ten wyjazd nie należał do mnie, chociaż na ilość sumów narzekać nie mogłem oraz jako nasz Team odhaczyliśmy kolejną karpiową perełkę. Musiałem na nowo poskładać się myślami o kolejnych wyzwaniach. Wtedy to przypomniało mi się przysłowie. Przysłowie, które bardzo mobilizuje i stawia na nogi tj. „Jeden raz, to żaden raz”. I wiecie co? Postanowiłem, że muszę wrócić tam najszybciej jak się da. Wrócić po to, by uściskać swojego pierwszego karpia z Bled. I cieszyć się nim, chociażby miałby być wielkości dłoni - dłoni King Kong`a.