LET'S GROW TOGETHER
06. 12. 2023

Sam na sam

 

 

 

Rozbiegane wspomnienia mkną przez magazyny pamięci. Ich refleksy rozświetlają półki, na których skrzętnie układamy to co określa nas jako ludzi z pasją. Sięgamy do nich tym chętniej, gdy nasz sprzęt już dawno zakonserwowany czeka na kolejne podróże po wodnych szlakach. Pozostaje nam to co utrwaliliśmy na zdjęciach, filmach i sercach.

Podczas porządkowania tegorocznych zapisów z wypadów na karpie, odgrzałem wyjazd w chłodnym wczesnowiosennym okresie. Zaraz po wiszącej na włosku odbycia się, poznańskie edycji Rybomanii, nie mogłem za długo usiedzieć bez łowienia. Brak pokrywy lodowej dodatkowo spotęgował głód, uniemożliwiając wypełnienie przerwy w karpiowaniu na uganianiu się za okoniami i siejami.

Uwielbiam przed pierwszą zasiadką pójść do garażu i otwierać wiadra ze smakołykami. Dobór kulek jest dość łatwy. W dużej mierze w tym okresie bazuję na tych w nucie mączek rybnych, przekoszonych czosnkiem. Jeśli chodzi o pellety to drobne allerówki w wielkości 2-3 mm. Wieczór poprzedzający wyjazd upłynął na przygotowaniu konopii, ładowaniu akumulatorów i przeglądzie wszystkich niezbędnych rzeczy.

Mimo upływu lat i większej ilości siwych włosów, jedno się nie zmienia przed każdym wyjazdem tj. nim zadzwoni budzik już mam otwarte oczy, a oddech przyspiesza na myśl, że już za kilka godzin stanę nad wodą. Nad wodą, która wielokrotnie uczy pokory, chociaż niby ta sama, niby znana, smakuje za każdym razem inaczej.

Ten wyjazd zaplanowałem w samotności, chociaż nie do końca, przecież nigdy nie jesteśmy sami, towarzyszy nam nasze drugie ja, może nawet trzecie i czwarte, ale co najważniejsze to towarzyszy nam przyroda, jej dzikość i ryby – chociaż te ostatnie są mało rozmowne 😉.

Toczące się koła karpiowozu niosły mnie w rytmie kolejnych albumów muzyki, która wypełnia każdą dogodną chwilę, przybliżając mnie do miejsca, w którym miałem spędzić kilka dni. Po drodze uzupełniłem prowiant i zatankowałem wehikuł. Po dotarciu wysiadłem z auta i wolnym krokiem zszedłem schodami prowadzącymi na pomost – kawałek wynajętej podłogi, na której to przez kolejne dni miałem zamiar przyjmować Gości Wodnego Świata. Termometr powędrował do wody. Po kilku minutach podzielił się informacja o jej temperaturze bliskiej 8 stopni. Nie jest to wymarzona wartość, która nie wpływa pozytywnie na tempo metabolizmu żarłocznych karpii, ale nie jest na tyle niska, żeby zdyskwalifikować zasadność siedzenia nad wodą i wyczekania złotej godziny, gdy jeden z mieszkańców wody da się przechytrzyć pochałaniając nasz zestaw.  

Zagotowałem sobie wodę  na herbatę, do dzbanka dodatkowo trafił miód, imbir, goździki i cytryna. Zestaw po zestawie zajmował swoje miejsce na rod podzie. Z racji tego, że byłem sam na sam, a obszar możliwości ulokowania moich zestawów ogromny, postanowiłem, że rozstrzelę je na różnych głębokościach. Becker i toslon we współpracy, kwadrans po kwadransie przemierzali wśród delikatnej fali miejsca potencjalnych stref do obłowienia. Dodatkowo pływałem łodzią z echo i stick groundem, żeby zweryfikować wstępne waypointy. Pierwsze kroki zrobione. Chwile w smaku herbaty sfinalizowały pierwsze wywózki. Usiadłem wygodnie w fotelu i obserwowałem lustro wody. Kilka rozmów telefonicznych do przyjaciół, przewijały wskazówki czasu. Wiatr pod wieczór ustał, dzięki czemu żadna aktywność potencjalnie spławiającej się ryby, nie mogła pozostać niezauważona. Rozmawiałem bodajże z Robertem, który był na etapie szykowania swojej karpiowej wody. Wymienialiśmy poglądy i analizowaliśmy różne potencjalne warianty. Pamiętam jak powiedziałem do niego, odbiegając od głównego tematu, że jedyne moje wieczorne marzenie to jedna malutka spławka, zdradzająca obecność ryb. Marzenie szybko stało się faktem. Ostatnie światło dobiegające za skraju widnokręgu wskazało kierunek, z którego dobiegł dźwięk, powodujący wzrost  o parę oczek naszego tętna. Oczywiście cicho-spław był zdecydowanie na lewo od mojego skrajnego lewego zestawu. Ostatnie słowa do kolegi „Trzymaj się – do jutra”. Zakodowałem przybliżone koordynaty nowej miejscówki. Jeden z zestawów powędrował około 180 m od mojego stanowiska w pobliże środka zbiornika. Tym razem musiałem zawierzyć odczytom z Toslona. Po 10 minutach było już po wszystkim. Czasem takie decyzje, pomimo wcześniej ustalonej taktyki, są strzałem w dziesiątkę.

Przed pójściem spać sprawdziłem łączność pomiędzy sygnalizatorami, a centralką. Teraz już spokojnie mogłem wbić się w śpiworowy kokon. Wczesnym rankiem myślę, że przed 6.00 otworzyłem oczy, myśląc co przyniesie nowy dzień. Zaraz po tym usłyszałem muzykę z radia mojej centralki. Wybiegłem z domku w kierunku rod pod`a. Tak jak czułem, delikatny odjazd, na mocno wygiętym kiju, którego zestaw ubiegłego wieczoru powędrował  w miejsce spławki. Uniosłem kij na kontakt z rybą, jest…… Przez pierwsze minuty zastanawiałem się czy płynąć? Czy lepiej spróbować holować go do brzegu? Roślinność o tej porze nie jest na starcie wegetacji, także po chwili namysłu postanowiłem delikatnie podciągać rybę w swoim kierunku. Rozejrzałem się wokół, Słońca brzask i nieśmiały ptasi śpiew pierwszych nadwodnych wokalistów. Podbierak, kołyska, wiaderko – wszystko już czekało na rybę. Ryba powoli zbliżała się do mnie, zataczając dość długie łuki, od czasu do czasu robiąc krótkie zrywy. Wreszcie udało się wprowadzić ją do podbieraka.

Piękny brzuszasty karp, do tego golas. Ważenie szybka sesja i wypuściłem ją do wody. Kolejna wywózka i oczekiwanie. Na pozostałych kijach cisza. Zjadłem śniadanie i trzymając kubek gorącej herbaty zasiadłem na krześle, a dzień zapowiadał się ciekawie i ciepło. Na niebie niewiele chmur płynących po niebie, umożliwiających w ten sposób poczucie pierwszego, tegorocznego ciepła. Kąpiel solarną przerwało następne branie, tym razem z wytypowanych wcześniej miejscówek, naprzeciwko mojego stanowiska. Ze względu na krótki, około 70 m dystans, pomimo zacnego wigory ryby, hol trwał znaczniej krócej. Poczułem spełnienie umieszczając kolejną rybę w kołysce. Kilkunastokilogramowy karp wrócił do wody, a ja kontynuowałem znaną wszystkim procedurę. Zbliżało się południe, a ja już miałem kilka zacnych ryb na koncie, oprócz dwóch wcześniejszych dołowiłem jeszcze cztery piękne karpie.

Kiedy ja szykowałem się do wcześniej zamówionego obiadu, karpie wyszły naprzeciw mojemu komfortowi i zrobiły sobie przerwę. Nasycony zarówno obiadem jak również efektami pierwszej części doby, postanowiłem, że zamienię dotychczasowe hangery (na łańcuszkach), na wcześniej kupione (w ubiegłym sezonie) hangery dedykowane do moich delkimów (na stałym ramieniu). Odkładałem kij za kijem na buzzbar, umożliwiając sobie w ten sposób podmianę nowych karpiowych zabawek. Wszystko szło dość sprawnie. Gdy byłem przy ostatniej wędce, jak to czasami bywa, stało się to co daje szybki strzał adrenaliny. Przykucałem akurat, skoncentrowany na właściwym skręceniu elementów, gdy kołowrotek przy moim uchu zaczął delikatnie cykać, cyk, cyk, cyk. Wstałem i szybko chwyciłem wędzisko. Mam kolejną rybkę. Tym razem lewy skrajny zestaw. Ryba od razu sprawiała wrażenie dużej, bardzo powolny, ciągły opór, bez przerywników szarpania. Ponad kwadrans i piękny okrągły lustrzeń został utrwalony na zdjęciach mej pamięci i w pamięci „ugryzionego jabłka”. Zacząłem rozpływać się w wewnętrznej euforii. Wiadomości dobiegające z zewnętrznego Świata jakby nierealne i nieistotne.

Pod wieczór wszystko się uspokoiło. A ja znów mogłem wpatrywać się w taflę wody, wyczekując aktywności ryb. Wstępnie podsumowałem sobie dzień. 7 ryb ze spontanicznej miejscówki i po jednym braniu z wcześniej wytypowanych. Ze względu na to, że nie chciałem, przewozić na lewo innych zestawów, dawałem sobie tez więcej czasu na wytchnienie. W zupełności było co robić. Ostatnie godziny dnia poświęciłem na uzupełnienie zapasów zanęty w PVA. Sypka zanęta podkręcona dipem.

Przygotowałem wszystko na kolejne dni. Każdy następny dzień dawał kolejne piękne, waleczne ryby. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że ryby dzięki braku pokrywy lodowej i wyższych temperatur nie straciły zbytnio z jesiennego żerowania. Przełożyło się to odczuwalnie na ich kondycję i wspaniałe parametry wagowe. To była bardzo dobra informacja, dla przyszłych wypadów na ryby, nie tylko moich, ale również innych karpiarzy, niecierpliwie czekających na pełnię sezonu.

Nadszedł ostatni poranek. Planowałem wyjechać po południu, dlatego powoli zacząłem, pakowanie karpiowego ekwipunku. Nagle usłyszałem pojedynczy pik. Podszedłem do kija okazało się, że hanger zwisa na luźnej żyłce. Zacząłem zwijać żyłkę i zdałem sobie sprawę, że żyłka została ścięta. Miewałem już takie sytuacje na różnych wodach. Wstępnie oszacowałem, że około 15 m strzałówki wraz z 30 m żyłki zostało w wodzie. Szczupak pozostawił po sobie krótki ślad na końcówce pozostałej żyłki. Nie lubię takich sytuacji, pomimo stosowania bezpiecznych zestawów. Zestaw dalej pozostaje w wodzie i zanim potencjalna ryba uwolni się z niego przez jakiś czas jest skazana na dyskomfort. Odstawiłem wędzisko i przewiozłem kolejny zestaw w tamtą okolicę. Nie minął kwadrans, a sytuacja analogicznie się powtarza. Znowu ścięta żyłka po pojedynczym piku. Rzadko się wku…. Tzn. denerwuję, ale ta sytuacja wprowadziła mnie na najwyższy poziom rozdrażnienia. Odstawiam drugi kij. Wywożę jedną z dwóch pozostałych wędek na feralną miejscówkę. Pozostałe dwie rozbrajam i układam wraz z resztą sprzętu do bagażnika. Postanawiam, że za chwilę uzbroję dwie kotwiczki i ołów i przeczeszę dno z nadzieją, że wyciągnę zestawy, tym bardziej, że każdy ma kilkudziesięciometrowy odcinek żyłki. Przeszukiwałem torbę z akcesoriami, gdy usłyszałem pik. Serce stanęło mi na ultra sekundę, ale ruszyło ponownie, kiedy spojrzałem na mocno wygięty kij i usłyszałem kolejne dźwięki mojego delkima. Wrzuciłem podbierak do łódki i ruszyłem w kierunku ryby. Po dopłynięciu w okolicę, gdzie żyłka wchodziła pionowo do wody, delikatnie zacząłem podciągać ją do góry. Moim oczom ukazał się niewielki karp. Zauważyłem również, że przez grzbiet karpia przebiega żyłka. Kolor wskazywał, że jest to jeden z końców wcześniej straconego zestawu. Jedną ręką podebrałem karpia, drugą ręką zaś żyłkę. Ryba po szybkim odczepieniu została wypuszczona z podbieraka. Rozpocząłem powolne wybieranie przechwyconej luźnej żyłki. Po jakiś paru metrach luzu, poczułem, że na drugim jej końcu jest ryba. Przewiązałem szybko trzymany koniec do żyłki na wędce, na którą przed chwilą wyciągnąłem karpia. Zacząłem skręcać metr po metrze linkę, a ryba zaciekle odjeżdżała zataczając kółka, nie dając się oderwać od dna. Przez dłuższą chwilę sytuacja nie ulegała zmianie. Cierpliwość i spokój pozwoliły mi na powolne doprowadzenie ryby w kierunku łodzi. I tutaj kolejna niespodzianka, ponieważ na dystansie między mną a rybą widzę zakręconą końcówkę kolejnej żyłki. Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, ale z drugiej strony dzieliły mnie centymetry od jej pewnego chwycenia, zwinięcia i opuszczenia łowiska, ze świadomością i czystym sumieniem, że żaden karp nie będzie pływał z zestawem. Wyciągnąłem się jak strzała i już dzierżyłem mocno kawałek utraconej żyłki. Pozostało podebrać, tym razem dużego karpia. Już po chwili ryba została sprawnie uwolniona. I znowu rozpocząłem zwijać ostatni zestaw. Okazało się, że na końcu jest kolejna ryba. To niesamowite. Powtórzyłem czynność i już po chwili zacząłem holować rybę. Jedno branie trzy ryby. Nietypowo, niestandardowo.

Odetchnąłem po raz kolejny uwalniając ostatniego karpia tego brania. Z czystym sumieniem płynąłem w kierunku stanowiska. Uff. Gdy wysiadałem z łodzi, ostatnia, spoczywająca na statywie wędka delikatnie się ugięła, a sygnalizator zaczął jej wtórować dźwiękiem. Dobiegłem do niej i rozpocząłem pożegnalny hol. Wsiadłem do łodzi i ruszyłem po rybę. Delektowałem się walką z karpiem. Walczył inaczej niż złowione do tej pory golaski. Odjeżdżał zdecydowanie mocniej i dłużej. Nie myliły mnie przeczucia, gdy w wodzie odbijającej przedpołudniowe Słońce, pokazał się okazały pełnołuski, złociutki kolos. Szybka sesja i buziak na pożegnanie.

Piękny koniec samotnego wyjazdu ze szczęśliwym zakończeniem. Wiele przepięknych ryb i pokory. Miałem czas na ułożenie w spokoju wielu spraw. Kolejne regały pamięci, które czekają na zapisanie zostały wypełnione karpiowymi emocjami. Zakodowałem te chwile i historie dla siebie i dla Was. Życzę Wam swoich własnych, pełnych „dysków pasji” zawierających niesamowite, nietuzinkowe historie.